poniedziałek, 29 września 2014

Recenzja: Dubioza Kolektiv - Happy Machine (EP)




To był cios! Błądząc w odmętach sieci natknąłem się przypadkiem na piosenkę, która dosłownie wystrzeliła mnie z kapci. Dzięki niej dotarłem z kolei do EPki Happy Machine (udostępnionej absolutnie za darmo w internecie). Jej autorem jest bośniacki zespół Dubioza Kolektiv, który (pomimo mej całej sympatii do bałkańskich klimatów) jakimś cudem umknął mojej uwadze. Nim więc wymyślę sobie dostatecznie surową karę za to karygodne przeoczenie, postanowiłem napisać kilka słów o tym przezacnym muzycznym zjawisku.

Dubioza Kolektiv powstał w 2003 r. i ma już w swoim dorobku sześć longplayów. Ich muzyka to zwariowana mieszanka ska, reggae, dubu i rocka. Piosenki śpiewają zarówno w języku bośniackim, jak i angielskim. Opublikowana kilka dni temu EPka zapowiada ich siódmy album, który ma ukazać się w przyszłym roku. Umieszczenie jej w sieci za darmo nie jest dla fanów żadną nowości, ponieważ panowie z Dubioza Kolektiv robili to już wcześniej, a poza tym są gorącymi orędownikami wolnego dostępu do muzyki.

Happy Machine składa się z trzech piosenek. Tą, która tak mną sponiewierała, jest No Escape (from Balkan). Ciężkie riffy gitar przeplatają się w niej z charakterystycznym bałkańskim brzmieniem i rytmem ska, a cała opowiedziana w tekście historia dotyczy pewnego gastarbeitera, który chce wyrwać się z Bałkanów na Zachód w poszukiwaniu lepszego życia. Cudowny, niezwykle dynamiczny kawałek (do którego powstał też świetny teledysk), a w kolejnych utworach tempo nie słabnie. Piosenka Free.mp3 poświęcona jest wspomnianej wolności w sieci (our music is for free/you can download .mp3/keep it playing on repeat/if you hate it - press delete) i zadedykowana twórcom słynnej pirackiej strony thepiratebay.org. Kto czytał wcześniejsze posty, ten wie jakie jest moje zdanie na temat ściągania muzyki z sieci, niemniej jednak zawsze będę darzył ogromną sympatią artystów, którzy dobrowolnie udostępniają swoją twórczość za darmo słuchaczom. Ostatnim utworem z EPki jest Hay Libertad, pierwsza hiszpańskojęzyczna piosenka w dorobku Dubioza Kolektiv, nagrana z gościnnym udziałem zespołu La Pegatina (rzecz jasna z Hiszpanii). I jest to kapitalny finał tej krótkiej, acz intensywnej bałkańskiej imprezy.


Happy Machine to z pewnością dopiero początek mojej znajomości z Dubioza Kolektiv. I gorąco zachęcam wszystkich, aby również wyruszyli w tą muzyczną podróż z sympatycznymi Bośniakami. Na początek możecie ściągnąć (for free!) najświeższą EPkę stąd: http://goo.gl/O0p5vQ. Posłuchajcie, oceńcie, if you hate it – press delete. Ale gwarantuję, że tego ostatniego nie zrobicie.


piątek, 26 września 2014

Historia jednej piosenki: Franz Ferdinand - Take Me Out




Album: Franz Ferdinand
Rok wydania: 2004
Wydawca: Domino
Muzyka: Franz Ferdinand
Słowa: Alex Kapranos, Nick McCarthy

Wydany na początku 2004 r. album szkockiej grupy Franz Ferdinand, zatytułowany po prostu Franz Ferdinand, okazał się być wielkim hitem, bijąc rekordy sprzedaży i zdobywając liczne wyróżnienia. Szczególny wpływ na sukces zespołu z Glasgow miał promujący tę płytę singiel Take Me Out – rytmiczny, lekko funkujący utwór, z charakterystycznym, mocno zapadającym w pamięć riffem gitary. I właściwie mogłoby się wydawać, że jest to lekka, łatwa i przyjemna piosenka (ot, taki kolejny rockowy szlagier), jednak intrygujący tekst każe się zastanowić, czy rzeczywiście jest ona taka beztroska.

Bo oto ze słów Take Me Out wyłania się nam nader ciekawa historia. Bohater utworu określa siebie jako celownik (I'm just a cross-hair), oddalony tylko o jeden strzał od jakiejś tajemniczej osoby (I'm just a shot away from you). O wspomnianej osobie ciężko coś jednoznacznie powiedzieć poza tym, że najprawdopodobniej niebawem rozstanie się w jakiś sposób z naszym bohaterem (I know I won't be leaving here with you). Przez całą piosenkę przewija się zaś natarczywy okrzyk (take me out!), skierowany albo do wspomnianej wcześniej osoby, albo może do kogoś zupełnie innego. W kontekście użytych wcześniej słów (cross-hair, shot) wyrażenie take me out jednoznacznie kojarzy się ze zdejmowaniem celu przez snajpera. Miłosne perypetie porównane do pojedynku snajperskiego? Historia zrezygnowanego człowieka, któremu jest już wszystko jedno? Pewnie każdą z tych interpretacji (jak i jeszcze parę innych) dałoby się spokojnie obronić i uargumentować, jednak geneza utworu związana jest tak naprawdę z bardzo konkretną sytuacją.

Wskazówką jest już sama nazwa zespołu: Franz Ferdinand, czyli Franciszek Ferdynand. Chodzi oczywiście o arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga, następcę tronu Austro-Węgier, zastrzelonego 28 czerwca 1914 r. w zamachu w Sarajewie. Zamach został zorganizowany przez serbską organizację nacjonalistyczną o nazwie Czarna Ręka i zginęła w nim również żona arcyksięcia, Zofia. Właśnie to słynne wydarzenie, uznawane za symboliczną bezpośrednią przyczynę wybuchu I wojny światowej, było inspiracją dla tekstu Take Me Out. W piosence przedstawiony jest moment pomiędzy śmiertelnym postrzeleniem Zofii, która jako pierwsza została trafiona przez zamachowca Gawriła Principa, a śmiercią Ferdynanda. Arcyksiążę jest świadomy tego, że zaraz również zginie, że dzieli go od jego zmarłej ukochanej jeden strzał. I zdaje się, że pragnie tego, stąd jego prowokacyjny okrzyk: take me out! Jak wiemy, jego życzenie zostało spełnione.


Tak to wielka (i smutna) historia stała się inspiracją dla przyjemnego rockowego przeboju.


środa, 24 września 2014

Punkt wyjścia: Kazik - Jak bardzo możesz zmienić się by sprzedać swą muzykę?




Czy jesteś w stanie zmienić kolor swoich włosów? Czy możesz nosić ubiór, który w sumie jest ci obcy? I czy, będąc w sumie urodzonym facetem, zachowywać się tak, by wyglądać jak kobieta? – od postawienia takich pytań Kazik Staszewski rozpoczyna jedną ze swych piosenek z płyty 12 groszy. Jej tytuł zawiera zaś kolejne, fundamentalne dla każdego artysty muzycznego pytanie: Jak bardzo możesz zmienić się, by sprzedać swą muzykę? No właśnie. Problem sprzedawania się, komercjalizacji, czy też popularnego kończenia się muzyków jest jednym z bardziej lubianych tematów rozmów i sporów fanów. Sam Kazik coś o tym wie, będąc bohaterem strony internetowej: Kazik się skończył, czyli żenująca ruchawka w odcinkach, na której jej autor dokonuje wytrwale i nieprzerwanie od 2006 r. wpisów mających potwierdzić tytułową tezę. Na dodatek Staszewski jest również członkiem zespołu Kult, który (jak wszyscy wiemy) regularnie kończy się już od jakiś 10 lat. O dziwo, w międzyczasie Kazimierz wydał wspomnianą solową płytę 12 groszy, która uchodzi dosyć powszechnie za kultową, a jej tytułowy utwór został nawet ostatnio wybrany w pewnym plebiscycie Piosenką 25-lecia. Jak widać solowe i zespołowe kończenia się nie idą ze sobą w parze.

Oczywiście skończonych artystów było i jest w naszym kraju dużo więcej. Republika skończyła się w latach 80. (po reaktywacji była już wyraźnie sprzedaną kapelą). Grabaż skończył się definitywnie po Pidżamie Porno, bo jego Strachy Na Lachy to już zdecydowanie skomercjalizowany zespół. Tak popularna w ostatnich latach Coma oczywiście również się sprzedała, o czym dobitnie świadczy jej popularność, a jakby tego było mało, jej lider, Piotr Rogucki, występuje jako juror w telewizyjnym talent show. Sprzedanie się Roguckiego związane jest z kolei także z innym sprzedaniem się, mam tu mianowicie na myśli zespół Frontside, który ośmielił się nagrać piosenkę z rzeczoną zakałą Roguckim, jak również wydać album, na którym (o zgrozo!) Auman postanowił sobie pośpiewać, a nie ryczeć. Rodzime przykłady można by mnożyć w nieskończoność, nie mówiąc już o przykładach zagranicznych, dlatego w odniesieniu do tych drugich poprzestanę na wspomnieniu o najbardziej spektakularnym ze skończeń się, czyli Metallice, która oczywiście skończyła się na „Kill ‘Em All”.

Ale tak właściwie jaki czynnik decyduje o tym, że jakiś artysta lub zespół się skończył i sprzedał? Odpowiedź jest prosta: fani. To oni są sędziami, których wyroki są nieomylne i niepodważalne. Szczególnie, kiedy muzyk postanowił bezczelnie grać coś innego, niż to, za co został pokochany przez swoją publiczność. Komercja! Przecież każdy z nas chce słuchać w kółko tego samego! Jesteśmy fanami i żądamy, aby grano nam to, czego sobie życzymy, choćby miałby to być wykonywany dwadzieścia razy z rzędu Leszek Żukowski! A występy w programach telewizyjnych, albo w reklamie? Ikona punk rocka, John Lydon, został przez aklamację uznany za skończonego po swoim występie w reklamie masła. Co prawda Lydon uczynił tak, gdyż potrzebował pieniędzy na trasę koncertową Public Image Ltd., czyli w pewnym sensie zrobił to dla swoich fanów, jednak kogo to obchodzi? Wyrok zapadł.

Problem polega na tym, że fani mają problem. Problem ze zdefiniowaniem tego, czym tak naprawdę jest komercja w muzyce. Bo jeśli przyjmiemy ogólną definicję, że jest tworzeniem muzyki dla pieniędzy, to wtedy należy uznać, że każdy artysta, który zarabia na swojej twórczości, jest skomercjalizowany. Jednak czy jest to czymś z góry złym? To chyba piękna sprawa, że można robić to, co się kocha i jeszcze móc się z tego utrzymać, dzięki czemu ma się więcej czasu na robienie tego, co się kocha. Możliwość utrzymywania się z muzyki pozwala jej twórcom na nieskrępowane zaangażowanie się w dalsze tworzenie. Nic więc dziwnego, że chcą na swej twórczości zarabiać i nie oznacza to automatycznie spadku jakości ich sztuki. Dlatego potrzebna jest inna, bardziej precyzyjna definicja komercji. I tutaj cofamy się do punktu wyjścia, czyli piosenki Kazika, która (pomimo tego, że składa się z samych pytań) stanowi kapitalną odpowiedź na pytanie o znaczenie tego słowa. Komercja w muzyce, to nie zmienianie się artysty w ogóle, a zmienianie się dla pieniędzy i poklasku. To sprzeniewierzanie się swoim zasadom i ideałom w imię materialnych korzyści. To sytuacja, w której pieniądz przestaje być środkiem, a staje się celem. Takie ujęcie problemu stawia zaś w innym świetle narzekania fanów typu: (tutaj wstaw nazwę muzyka lub zespołu) to nie to co kiedyś i w ogóle to już dawno się skończył/ła/li.


Bo dostosowanie się muzyka do zachcianek fanów to także komercja. Jeśli artysta przestaje robić to, co chce i co czuje, a robi to, czego się od niego oczekuje, przestaje być artystą. I niestety: niejeden z nich tak właśnie postępuje, odcinając już tylko kupony od swoich wcześniejszych osiągnięć. A w życiu dobrego artysty powinien nadejść taki moment, kiedy będzie potrzebował spróbować czegoś nowego. Nie bądźcie więc zbyt pochopni w ferowaniu fanowskich wyroków. Oceniajcie jakość dzieła takim jakim jest, a nie to czy idzie ono w parze z waszymi przyzwyczajeniami. Więcej pokory, więcej cierpliwości. Gwarantuję, że jedyną rzeczą, którą ryzykujecie, jest odkrycie nowych pokładów pięknej muzyki.