poniedziałek, 29 września 2014

Recenzja: Dubioza Kolektiv - Happy Machine (EP)




To był cios! Błądząc w odmętach sieci natknąłem się przypadkiem na piosenkę, która dosłownie wystrzeliła mnie z kapci. Dzięki niej dotarłem z kolei do EPki Happy Machine (udostępnionej absolutnie za darmo w internecie). Jej autorem jest bośniacki zespół Dubioza Kolektiv, który (pomimo mej całej sympatii do bałkańskich klimatów) jakimś cudem umknął mojej uwadze. Nim więc wymyślę sobie dostatecznie surową karę za to karygodne przeoczenie, postanowiłem napisać kilka słów o tym przezacnym muzycznym zjawisku.

Dubioza Kolektiv powstał w 2003 r. i ma już w swoim dorobku sześć longplayów. Ich muzyka to zwariowana mieszanka ska, reggae, dubu i rocka. Piosenki śpiewają zarówno w języku bośniackim, jak i angielskim. Opublikowana kilka dni temu EPka zapowiada ich siódmy album, który ma ukazać się w przyszłym roku. Umieszczenie jej w sieci za darmo nie jest dla fanów żadną nowości, ponieważ panowie z Dubioza Kolektiv robili to już wcześniej, a poza tym są gorącymi orędownikami wolnego dostępu do muzyki.

Happy Machine składa się z trzech piosenek. Tą, która tak mną sponiewierała, jest No Escape (from Balkan). Ciężkie riffy gitar przeplatają się w niej z charakterystycznym bałkańskim brzmieniem i rytmem ska, a cała opowiedziana w tekście historia dotyczy pewnego gastarbeitera, który chce wyrwać się z Bałkanów na Zachód w poszukiwaniu lepszego życia. Cudowny, niezwykle dynamiczny kawałek (do którego powstał też świetny teledysk), a w kolejnych utworach tempo nie słabnie. Piosenka Free.mp3 poświęcona jest wspomnianej wolności w sieci (our music is for free/you can download .mp3/keep it playing on repeat/if you hate it - press delete) i zadedykowana twórcom słynnej pirackiej strony thepiratebay.org. Kto czytał wcześniejsze posty, ten wie jakie jest moje zdanie na temat ściągania muzyki z sieci, niemniej jednak zawsze będę darzył ogromną sympatią artystów, którzy dobrowolnie udostępniają swoją twórczość za darmo słuchaczom. Ostatnim utworem z EPki jest Hay Libertad, pierwsza hiszpańskojęzyczna piosenka w dorobku Dubioza Kolektiv, nagrana z gościnnym udziałem zespołu La Pegatina (rzecz jasna z Hiszpanii). I jest to kapitalny finał tej krótkiej, acz intensywnej bałkańskiej imprezy.


Happy Machine to z pewnością dopiero początek mojej znajomości z Dubioza Kolektiv. I gorąco zachęcam wszystkich, aby również wyruszyli w tą muzyczną podróż z sympatycznymi Bośniakami. Na początek możecie ściągnąć (for free!) najświeższą EPkę stąd: http://goo.gl/O0p5vQ. Posłuchajcie, oceńcie, if you hate it – press delete. Ale gwarantuję, że tego ostatniego nie zrobicie.


piątek, 26 września 2014

Historia jednej piosenki: Franz Ferdinand - Take Me Out




Album: Franz Ferdinand
Rok wydania: 2004
Wydawca: Domino
Muzyka: Franz Ferdinand
Słowa: Alex Kapranos, Nick McCarthy

Wydany na początku 2004 r. album szkockiej grupy Franz Ferdinand, zatytułowany po prostu Franz Ferdinand, okazał się być wielkim hitem, bijąc rekordy sprzedaży i zdobywając liczne wyróżnienia. Szczególny wpływ na sukces zespołu z Glasgow miał promujący tę płytę singiel Take Me Out – rytmiczny, lekko funkujący utwór, z charakterystycznym, mocno zapadającym w pamięć riffem gitary. I właściwie mogłoby się wydawać, że jest to lekka, łatwa i przyjemna piosenka (ot, taki kolejny rockowy szlagier), jednak intrygujący tekst każe się zastanowić, czy rzeczywiście jest ona taka beztroska.

Bo oto ze słów Take Me Out wyłania się nam nader ciekawa historia. Bohater utworu określa siebie jako celownik (I'm just a cross-hair), oddalony tylko o jeden strzał od jakiejś tajemniczej osoby (I'm just a shot away from you). O wspomnianej osobie ciężko coś jednoznacznie powiedzieć poza tym, że najprawdopodobniej niebawem rozstanie się w jakiś sposób z naszym bohaterem (I know I won't be leaving here with you). Przez całą piosenkę przewija się zaś natarczywy okrzyk (take me out!), skierowany albo do wspomnianej wcześniej osoby, albo może do kogoś zupełnie innego. W kontekście użytych wcześniej słów (cross-hair, shot) wyrażenie take me out jednoznacznie kojarzy się ze zdejmowaniem celu przez snajpera. Miłosne perypetie porównane do pojedynku snajperskiego? Historia zrezygnowanego człowieka, któremu jest już wszystko jedno? Pewnie każdą z tych interpretacji (jak i jeszcze parę innych) dałoby się spokojnie obronić i uargumentować, jednak geneza utworu związana jest tak naprawdę z bardzo konkretną sytuacją.

Wskazówką jest już sama nazwa zespołu: Franz Ferdinand, czyli Franciszek Ferdynand. Chodzi oczywiście o arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga, następcę tronu Austro-Węgier, zastrzelonego 28 czerwca 1914 r. w zamachu w Sarajewie. Zamach został zorganizowany przez serbską organizację nacjonalistyczną o nazwie Czarna Ręka i zginęła w nim również żona arcyksięcia, Zofia. Właśnie to słynne wydarzenie, uznawane za symboliczną bezpośrednią przyczynę wybuchu I wojny światowej, było inspiracją dla tekstu Take Me Out. W piosence przedstawiony jest moment pomiędzy śmiertelnym postrzeleniem Zofii, która jako pierwsza została trafiona przez zamachowca Gawriła Principa, a śmiercią Ferdynanda. Arcyksiążę jest świadomy tego, że zaraz również zginie, że dzieli go od jego zmarłej ukochanej jeden strzał. I zdaje się, że pragnie tego, stąd jego prowokacyjny okrzyk: take me out! Jak wiemy, jego życzenie zostało spełnione.


Tak to wielka (i smutna) historia stała się inspiracją dla przyjemnego rockowego przeboju.


środa, 24 września 2014

Punkt wyjścia: Kazik - Jak bardzo możesz zmienić się by sprzedać swą muzykę?




Czy jesteś w stanie zmienić kolor swoich włosów? Czy możesz nosić ubiór, który w sumie jest ci obcy? I czy, będąc w sumie urodzonym facetem, zachowywać się tak, by wyglądać jak kobieta? – od postawienia takich pytań Kazik Staszewski rozpoczyna jedną ze swych piosenek z płyty 12 groszy. Jej tytuł zawiera zaś kolejne, fundamentalne dla każdego artysty muzycznego pytanie: Jak bardzo możesz zmienić się, by sprzedać swą muzykę? No właśnie. Problem sprzedawania się, komercjalizacji, czy też popularnego kończenia się muzyków jest jednym z bardziej lubianych tematów rozmów i sporów fanów. Sam Kazik coś o tym wie, będąc bohaterem strony internetowej: Kazik się skończył, czyli żenująca ruchawka w odcinkach, na której jej autor dokonuje wytrwale i nieprzerwanie od 2006 r. wpisów mających potwierdzić tytułową tezę. Na dodatek Staszewski jest również członkiem zespołu Kult, który (jak wszyscy wiemy) regularnie kończy się już od jakiś 10 lat. O dziwo, w międzyczasie Kazimierz wydał wspomnianą solową płytę 12 groszy, która uchodzi dosyć powszechnie za kultową, a jej tytułowy utwór został nawet ostatnio wybrany w pewnym plebiscycie Piosenką 25-lecia. Jak widać solowe i zespołowe kończenia się nie idą ze sobą w parze.

Oczywiście skończonych artystów było i jest w naszym kraju dużo więcej. Republika skończyła się w latach 80. (po reaktywacji była już wyraźnie sprzedaną kapelą). Grabaż skończył się definitywnie po Pidżamie Porno, bo jego Strachy Na Lachy to już zdecydowanie skomercjalizowany zespół. Tak popularna w ostatnich latach Coma oczywiście również się sprzedała, o czym dobitnie świadczy jej popularność, a jakby tego było mało, jej lider, Piotr Rogucki, występuje jako juror w telewizyjnym talent show. Sprzedanie się Roguckiego związane jest z kolei także z innym sprzedaniem się, mam tu mianowicie na myśli zespół Frontside, który ośmielił się nagrać piosenkę z rzeczoną zakałą Roguckim, jak również wydać album, na którym (o zgrozo!) Auman postanowił sobie pośpiewać, a nie ryczeć. Rodzime przykłady można by mnożyć w nieskończoność, nie mówiąc już o przykładach zagranicznych, dlatego w odniesieniu do tych drugich poprzestanę na wspomnieniu o najbardziej spektakularnym ze skończeń się, czyli Metallice, która oczywiście skończyła się na „Kill ‘Em All”.

Ale tak właściwie jaki czynnik decyduje o tym, że jakiś artysta lub zespół się skończył i sprzedał? Odpowiedź jest prosta: fani. To oni są sędziami, których wyroki są nieomylne i niepodważalne. Szczególnie, kiedy muzyk postanowił bezczelnie grać coś innego, niż to, za co został pokochany przez swoją publiczność. Komercja! Przecież każdy z nas chce słuchać w kółko tego samego! Jesteśmy fanami i żądamy, aby grano nam to, czego sobie życzymy, choćby miałby to być wykonywany dwadzieścia razy z rzędu Leszek Żukowski! A występy w programach telewizyjnych, albo w reklamie? Ikona punk rocka, John Lydon, został przez aklamację uznany za skończonego po swoim występie w reklamie masła. Co prawda Lydon uczynił tak, gdyż potrzebował pieniędzy na trasę koncertową Public Image Ltd., czyli w pewnym sensie zrobił to dla swoich fanów, jednak kogo to obchodzi? Wyrok zapadł.

Problem polega na tym, że fani mają problem. Problem ze zdefiniowaniem tego, czym tak naprawdę jest komercja w muzyce. Bo jeśli przyjmiemy ogólną definicję, że jest tworzeniem muzyki dla pieniędzy, to wtedy należy uznać, że każdy artysta, który zarabia na swojej twórczości, jest skomercjalizowany. Jednak czy jest to czymś z góry złym? To chyba piękna sprawa, że można robić to, co się kocha i jeszcze móc się z tego utrzymać, dzięki czemu ma się więcej czasu na robienie tego, co się kocha. Możliwość utrzymywania się z muzyki pozwala jej twórcom na nieskrępowane zaangażowanie się w dalsze tworzenie. Nic więc dziwnego, że chcą na swej twórczości zarabiać i nie oznacza to automatycznie spadku jakości ich sztuki. Dlatego potrzebna jest inna, bardziej precyzyjna definicja komercji. I tutaj cofamy się do punktu wyjścia, czyli piosenki Kazika, która (pomimo tego, że składa się z samych pytań) stanowi kapitalną odpowiedź na pytanie o znaczenie tego słowa. Komercja w muzyce, to nie zmienianie się artysty w ogóle, a zmienianie się dla pieniędzy i poklasku. To sprzeniewierzanie się swoim zasadom i ideałom w imię materialnych korzyści. To sytuacja, w której pieniądz przestaje być środkiem, a staje się celem. Takie ujęcie problemu stawia zaś w innym świetle narzekania fanów typu: (tutaj wstaw nazwę muzyka lub zespołu) to nie to co kiedyś i w ogóle to już dawno się skończył/ła/li.


Bo dostosowanie się muzyka do zachcianek fanów to także komercja. Jeśli artysta przestaje robić to, co chce i co czuje, a robi to, czego się od niego oczekuje, przestaje być artystą. I niestety: niejeden z nich tak właśnie postępuje, odcinając już tylko kupony od swoich wcześniejszych osiągnięć. A w życiu dobrego artysty powinien nadejść taki moment, kiedy będzie potrzebował spróbować czegoś nowego. Nie bądźcie więc zbyt pochopni w ferowaniu fanowskich wyroków. Oceniajcie jakość dzieła takim jakim jest, a nie to czy idzie ono w parze z waszymi przyzwyczajeniami. Więcej pokory, więcej cierpliwości. Gwarantuję, że jedyną rzeczą, którą ryzykujecie, jest odkrycie nowych pokładów pięknej muzyki.


wtorek, 15 lipca 2014

Wojownik punk rocka. Joe Strummer




Lata 70. XX w. w Wielkiej Brytanii to okres kryzysu gospodarczego i niepokojów społecznych. Czas fermentu, który ogarnął masy młodych, wchodzących w dorosłość ludzi, pozbawionych perspektyw na przyszłość. W takich okolicznościach nietrudno było o rewolucję. I do rewolucji doszło. Nie był to przewrót polityczny. Nie obalono żadnego rządu, ani nie ścięto królowej. Była to rewolucja w sztuce, a przede wszystkim w podejściu do muzyki. Muzyki, w której najważniejszy stał się przekaz, treść, i którą mogli tworzyć wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia, bez względu na muzyczne umiejętności. Jak to trafnie określił Bono: Nagle idee stały się ważniejsze od gitarowych solówek. Tak powstał brytyjski punk rock.

Wszystko zaczęło się od Sex Pistols. Ten londyński zespół w trakcie swojej krótkiej egzystencji przewrócił właściwie brytyjską scenę muzyczną do góry nogami. Członkowie Pistols byli wulgarni, szokowali, obrażali, przekraczali granice dobrego smaku, czyli robili wszystko to, co było źle widziane i co jednocześnie przynosiło im rozgłos. Ich celem był chaos. Taka postawa szybko uczyniła ich ikonami młodzieży, z której się przecież wywodzili i która borykała się z takimi samymi problemami jak oni. Tym samym inspirowali innych do pójścia ich śladem. Jednym z zainspirowanych był John Graham Mellor, lepiej znany jako Joe Strummer.

Joe przyszedł na świat 21 sierpnia 1952 r. w Ankarze. Jego ojciec był dyplomatą, dlatego rodzina często zmieniała miejsce zamieszkania. Taki styl życia pozwolił mu poznać różne kultury, co miało niebagatelny wpływ na jego późniejszą twórczość. Jednak jego pochodzenie było nietypowe jak na punka, którym miał się stać. Ruch punkowy składał się przede wszystkim z dzieci robotników, tymczasem Strummer pochodził z dobrze usytuowanej rodziny. Mimo to nie był grzecznym i ułożonym dzieckiem. Już po powrocie do Wielkiej Brytanii, w czasie nauki w szkole z internatem w Londynie, należał do szkolnego gangu i przejawiał wyraźny sprzeciw wobec władzy, kontroli i konformizmu. Uczył się źle, co było powodem jego kłótni z ojcem. Kiedy miał 18 lat, jego o rok starszy brat David popełnił samobójstwo. Odcisnęło to silne piętno na Joe. Przed śmiercią David popadł w fascynację nazizmem i m.in. dlatego treści antyfaszystowskie stały się tak istotną częścią twórczości Strummera.

Joe od najmłodszych lat był miłośnikiem muzyki. Jednym z jego ulubionych wykonawców był Woody Guthrie, którego imię stało się pierwszym przydomkiem Strummera. W 1974 r. założył zespół 101’ers. Kapelę współtworzył z przyjaciółmi, z którymi mieszkał na squacie przy 101 Walterton Road. I to właśnie na koncercie z 101’ers dwa lata później poznał Sex Pistols. Pistolsi zrobili na nim ogromne wrażenie. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką energią i taką bezkompromisowością w muzyce. Wtedy też poznał Berniego Rhodesa – menadżera, który w początkowym okresie działania Sex Pistols opiekował się zespołem razem z Malcolmem McLarenem. Rhodes został jednak odsunięty od grupy, a jako że miał bardzo rozdmuchane ego (zwykł mówić, że to on stworzył punk), to postanowił stworzyć grupę konkurencyjną dla Pistolsów. Zachwycony postacią Joe Strummera (czyli: szarpidruta; pod takim pseudonimem funkcjonował od 1975 r.), wybrał go na frontmana zespołu. Joe z dnia na dzień porzucił 101’ers i dołączył do nowo powstałej kapeli – The Clash.

The Clash różnili się od Sex Pistols. Zespół McLarena był nihilistyczny i nie przedstawiał niczego konstruktywnego. Pistolsi byli zaczątkiem rewolucji. Rozbłysnęli nagle płomieniem trawiącym wszystko na swojej drodze i równie szybko zgaśli. The Clash byli inni i to przede wszystkim za sprawą Joe Strummera. Joe nie tylko krytykował, piętnował, czy też szydził z otaczającej go rzeczywistości. To nie był prosty, naiwny bunt, oparty jedynie na negacji. Strummer przedstawiał zarówno przyczyny problemów, jak i propozycje ich rozwiązania. Poruszał tematy lokalne, jak i te o bardziej uniwersalnym wydźwięku. Miał poglądy silnie lewicowe i potrafił dosadnie przedstawiać je w pisanych tekstach. W swoich piosenkach przeciwstawiał się wojnie, przemocy, faszyzmowi, establishmentowi, nierównościom społecznym i nawoływał to porzucenia bierności i walki o swoje prawa. Opowiadał w nich o wydarzeniach z kraju i ze świata, uświadamiając politycznie swoją publiczność, która nie zwykła czytać gazet. Publika była dla niego przyjaciółmi. Potrafił wpuszczać ludzi za darmo na koncerty tylnymi drzwiami, czy też do garderoby zespołu, nigdy też nie odmawiał, kiedy ktoś obcy prosił go o pieniądze.



Recz jasna Joe Strummer nie był ideałem. Ulegał typowym pokusom spotykającym członków zespołów rockowych, takim jak alkohol, sex i narkotyki. Perkusista The Clash, Topper Headon, przyznał kiedyś, że Strummer przespał się z jego dziewczyną i nie miał być to przypadek odosobniony. Problemy narkotykowe dotykały każdego członka zespołu (Topper opuścił grupę w 1982 r. ze względu na uzależnienie od heroiny). Rosnąca popularność grupy tylko zwiększała ilość tych pokus. A stawali się popularni bardzo szybko. Wpływ na to miały nie tylko świetne i mocno zaangażowane teksty Strummera, ale również muzyka, w której z czasem pojawiały się coraz liczniej elementy innych niż punk gatunków muzycznych, takich jak: reggae, ska, folk, czy też rockabilly. Trzeci album The Clash, London Calling (1979 r.), jest jednym z najlepszych albumów w historii muzyki rockowej. W następnym roku wyszedł  Sandinista!, zaś w 1982 r. Combat Rock z bodaj najbardziej przebojowym utworem w historii zespołu: Should I Stay or Should I Go. Grupa osiągnęła sukces w Stanach Zjednoczonych, stała się rozpoznawalna, występowała na wielkich stadionowych koncertach. Popularność zaczęła jednak doskwierać Strummerowi. Czuł, że sprzeniewierza się swoim ideałom i staje się taki sam jak ci, których zachowanie piętnował. Na dodatek nasilały się konflikty pomiędzy członkami zespołu. Niedługo po wydaniu rozczarowującego albumu Cut the Crup (1985 r.) The Clash kończą działalność.

Po rozpadzie The Clash Strummer poświęcił się różnym zajęciom. Wystąpił w paru filmach, tworzył muzykę filmową. W 1989 r. nagrał z zespołem The Latino Rockabilly War płytę Earthquake Weather, co posłużyło mu jako sposób na wyplątanie się z ciągnącej się za nim jeszcze z czasów The Clash umowy z wytwórnią Epic. Z premedytacją stworzył ambitny i trudny materiał, co przełożyło się oczywiście na słabą sprzedaż (chociaż recenzje krytyków były pozytywne) i doprowadziło do zakończenia współpracy z Epic. W latach 90. współpracował krótko z zespołem The Pogues, prowadził również autorską audycję radiową. Jednak w dalszym ciągu nie czuł się szczęśliwy. Zaczął poszukiwać nowych muzycznych inspiracji. Najpierw zainteresował go rave, a następnie uległ fascynacji muzyką etniczną. Jego doświadczenia z dzieciństwa wyrobiły w nim ciekawość i otwartość na odmienne kultury. Jak sam stwierdził: Jeśli zawężasz horyzonty, to zabijasz żywotność muzyki. Organizował ogniska, przy których grano, śpiewano i prowadzono długie rozmowy. Pewnego dnia, na pewnym koncercie, poznał gitarzystę Antony’ego Genna, który zwrócił na siebie jego uwagę biegając nago po scenie. Wystarczyła krótka rozmowa, by postanowili założyć zespół. Takie były początki grupy The Mescaleros. Kapela składała się z utalentowanych multiinstrumentalistów i łączyła w swojej muzyce różne style, czerpiąc garściami z brzemień z różnych stron świata. To było to, czego szukał Strummer. Znów ruszył w trasy koncertowe i nagrał z The Mescaleros trzy świetne płyty (ostatnia została wydana już po śmierci Joe). Jego teksty poruszały te same problemy, co teksty z czasów The Clash. Bo też niewiele się zmieniło.

Joe Strummer zmarł 22 grudnia 2002 r. w Broomfield wskutek zawału, spowodowanego niewykrytą wcześniej wadą serca. Podczas jednego z nagrań telewizyjnych realizator spytał Joe, czy chciałby jakiś napis pod swoim nazwiskiem. Strummer bez wahania odpowiedział: Wojownik punk rocka. Bo też i całe jego życie było walką. Nie tak często spotyka się artystów, którzy potrafią żyć w zgodzie ze swoimi ideałami pomimo przeciwności losu. Ta sztuka udała się Joe, chociaż naturalnie nie uniknął wpadek. Był to niezwykle wrażliwy człowiek. Kiedy dowiedział się, że Amerykanie umieścili tytuł piosenki The Clash, Rock the Casbah, na bombie w czasie I wojny w Zatoce, rozpłakał się, nie mogąc uwierzyć, że ktoś tak podle wykorzystał jego twórczość. Na szczęście spotykał się również w swoim życiu z dowodami na to, że warto wierzyć w ludzi. Bo ludzie byli dla niego najważniejsi. Dlaczego? Oddajmy głos samemu Joe Strummerowi:

Chcę powiedzieć, że ludzie mogą zmieniać wszystko, co zechcą. Wszystko, co istnieje. Ludzie pędzą, podążając swoimi ścieżkami. Ja jestem jednym z nich. Ale przestańmy wreszcie zachowywać się bezmyślnie. Ludzie mogą wszystko. Właśnie to pojąłem. Ludzie szkodzą sobie nawzajem. Dlatego, że ich odczłowieczono. Czas postawić człowieczeństwo w centrum uwagi. I trzymać się tego. Chciwość donikąd nie prowadzi. Powinni napisać to na bilbordzie na Times Square. Bez innych jesteśmy niczym. Taka jest moja filozofia.


środa, 2 lipca 2014

Historia jednej piosenki: Rezerwat - Zaopiekuj się mną




Album: Serce
Rok wydania: 1987
Wydawca: Wifon
Muzyka: Andrzej Adamiak, Zbigniew Nikodemski, Piotr Mikołajczyk
Słowa: Andrzej Adamiak, Andrzej Senar

Dzisiaj, w wieku 74 lat, zmarł w Warszawie Janusz Kondratowicz – poeta, satyryk, dziennikarz i autor tekstów wielu polskich przebojów. To on napisał słowa do takich piosenek, jak np. Trzynastego, Tyle słońca w całym mieście, Dziesięć w skali Beauforta, Papierowy księżyc, czy też Zakochani są wśród nas. Współpracował również z zespołem Rezerwat, pomagając jego liderowi, Andrzejowi Adamiakowi, w tworzeniu tekstów na ich dwa pierwsze albumy. Owocem tej współpracy była m.in. jedna z najpiękniejszych polskich rockowych ballad – Zaopiekuj się mną.

Na początku działalności Rezerwatu Andrzej Adamiak nie czuł się do końca pewny swojego tekściarskiego warsztatu, dlatego prosił o pomoc Janusza Kondratowicza, który na okładkach albumów zespołu figurował pod pseudonimem Andrzej Senar. Utwór Zaopiekuj się mną został wydany na płycie Serce w 1987 r., chociaż powstał dwa lata wcześniej. Zbudowany był wokół basowego riffu Adamiaka. Lider Rezerwatu napisał tekst piosenki w 15 minut, jednak i tak czuł potrzebę skonsultowania się z Kondratowiczem. W taki sposób udało się stworzyć niezwykle oszczędny i prosty tekst. Był on odzwierciedleniem poglądu Kondratowicza, zgodnie z którym, wszystko, co chcemy powiedzieć, powinniśmy zawierać w trzech słowach.

Nagranie Zaopiekuj się mną miało miejsce pewnej nocy i już rankiem następnego dnia utwór zadebiutował na antenie radiowej Trójki. Adamiak niespecjalnie wierzył w jego powodzenie, sądząc, że będzie to zwykła pościelówka, której nikt nie zauważy. Mylił się jednak bardzo, ponieważ natychmiast stała się hitem i wizytówką zespołu. Dzisiaj jest to już piosenka kultowa, która ujmuje kolejne pokolenia słuchaczy prostotą formy i jednoczesną bogatością zawartych w niej emocji.

Pierwsze wykonanie utworu miało miejsce na koncercie Przeboje Dwójki i jest z nim związana pewna anegdota. Wśród zaproszonych wykonawców był również zespół z Wielkiej Brytanii. Rezerwat nie był wówczas kapelą znaną i jego członkowie postanowili się wymalować i ubrać kolorowo. Kiedy wyszli na scenę i zaczęli grać Zaopiekuj się mną, ktoś za kulisami stwierdził: Zobaczcie - tak to się robi, tak grają Angole! Można sobie wyobrazić jakie było jego zdziwienie, kiedy usłyszał polski tekst.


Dzisiaj żegnamy zasłużonego dla polskiej muzyki człowieka, który potrafił współpracować z artystami reprezentującymi różne style muzyczne. Pierwsze słowa, które przyszły mi na myśl, kiedy dotarła do mnie ta informacja, to znany cytat z Horacego: non omnis moriar. Nie wszystek umrę. Bo pamięć o Januszu Kondratowiczu przetrwa w tym, co po sobie pozostawił, co stworzył, a więc również w Zaopiekuj się mną. Wielka jest siła sztuki.


środa, 25 czerwca 2014

Recenzja: Rongwrong - Krwy




W dniach 25-26 czerwca 1944 r., w lasach Puszczy Solskiej na Zamojszczyźnie, miała miejsce największa bitwa partyzancka II wojny światowej – bitwa pod Osuchami, zwana także bitwą nad Sopotem (prawy dopływ Tanwi). Polscy partyzanci stoczyli w niej bój z armią niemiecką, która realizowała akcję przeciwpartyzancką – Sturmwind II. Pomimo bohaterskiej walki, Polacy odnieśli porażkę z przeważającymi siłami wroga. Spośród tych, którzy przeżyli, części udało się uciec, część dostała się do niewoli i trafiła do obozów śmierci. Wielu pojmanych zostało rozstrzelanych przez Niemców na miejscu. Podobnie okrutny los spotkał mieszkańców wsi Osuchy i innych okolicznych miejscowości. Do legendy przeszła śmierć porucznika Armii Krajowej, Adama Haniewicza „Woyny”, który miał w pojedynkę zabić kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu wrogów, nim sam w końcu zginął obrzucony granatami.

Wydarzenia z czerwca ’44 stały się inspiracją dla zespołu Rongwrong i tematem przewodnim ich najnowszego albumu - Krwy. Grupa powstała w 1990 r. w Lublinie, a jej nazwa nawiązuje do tytułu dadaistycznego periodyku francuskiego malarza, Marcela Duchampa (wydawanego przed II wojną światową w Nowym Jorku). Ich muzyka, to połączenie elementów ambientu, industrialu i folku. Jak sami o sobie mówią: Więcej w nas z plastyków niż muzyków. O naszej twórczości myślimy jako o obrazie pewnych stanów świadomości.

Krwy składa się z sześciu utworów. Sama nazwa albumu jest nawiązaniem do bagnistego terenu ukrytego gdzieś w gęstwinie Puszczy Solskiej, na którym Niemcy otoczyli Polaków. Woda z tego miejsca ma rudawe zabarwienie, stąd przyjęło się wśród miejscowych mówić, że to krew partyzantów. Krwy to płyta niepokojąca, mroczna i tajemnicza. Rongwrong połączył na niej ambientowe brzmienie z dźwiękami lasu, deszczu i przeróżnych głosów i szeptów, co tworzy jej niesamowity klimat i sprawia, że słuchacz czuje się niemal jak bezpośredni uczestnik tragicznych wydarzeń z Zamojszczyzny. To uczucie potęgowane jest poprzez wykorzystanie nagrań wywiadów z byłymi partyzantami. Ich poruszające wyznania tworzą przed nami obraz ludzi, którzy byli zmuszeni zmierzyć się z niespotykanym okrucieństwem i niesprawiedliwością. I którzy gotowi byli ponieść najwyższą cenę za obronę swojej ojczyzny. Dla nich było to coś zupełnie oczywistego. Jak stwierdza jeden z partyzantów: Cała okolica i wioski były zjednoczone. Mieliśmy tylko jednego wroga przed sobą. Nikt nikogo się nie obawiał. Nikt nikogo się nie obawiał. Tylko Niemców.

Krwy nie jest łatwą płytą i nie każdemu przypadnie do gustu. Ciężka atmosfera albumu może być dla niektórych męcząca i przeszkadzać w jego odbiorze. Warto jednak poświęcić swój czas na tę podróż w serce Puszczy Solskiej. Rongwrong tworzy bowiem poprzez swoją muzykę niezwykle plastyczną wizję tamtych wydarzeń i pozwala nam doświadczyć przynajmniej namiastki uczuć i emocji ich bohaterów. Poruszając taką tematykę, zwraca także uwagę na najważniejszą wartość historii. Na pamięć.

Poniżej fragment 20-minutowego utworu Ludzie Lasu z limitowanej wersji specjalnej:


wtorek, 24 czerwca 2014

Recenzja: Pięć Dwa - N.E.O.




Oj długo panowie z Pięć Dwa kazali czekać swoim fanom na nowe wydawnictwo. Dość powiedzieć, że w tym roku minie już pięć lat od wydania poprzedniej płyty T.R.I.P. Po drodze ukazał się co prawda bardzo dobry solowy album Hansa (w którego produkcji współuczestniczył również Deep), można było także podziwiać hansowe liryki i wokal w wersji rockowej (Luxtorpeda), jednak to na nową odsłonę kultowego duetu raperów z Poznania czekano najbardziej. I stało się! Pięć Dwa powrócili z nowym materiałem, który zawitał właśnie na półkach sklepowych pod tytułem N.E.O.

Przemysław „Hans” Frencel i Paweł „Deep” Paczkowski już dawno temu wyszli poza sztywne ramy klasycznego hip-hopu. Słychać to dobitnie w brzmieniu Pięć Dwa, za które odpowiedzialny jest ten drugi. Nie jest to już tylko prosty hiphopowy bit, ale także zróżnicowana i urozmaicona muzyka, garściami czerpiąca inspiracje z innych stylów. Każda ich płyta jest trochę inna, każda jest wynikiem poszukiwań i eksperymentów oraz chęci stworzenia nowej jakości. Poznaniacy wyróżniają się również w warstwie tekstowej: inteligentnej, niebanalnej i niezwykle trafnie i wyraziście opisującej otaczającą nas rzeczywistość. Mocno to kontrastuje z wieloma innymi polskimi twórcami hiphopowymi, których liryki często są niestety właściwie o niczym. Jak więc na tle tych dokonań wypada nowe dziecko Pięć Dwa?

Już sam początek albumu wgniata w fotel. Otwierająca go Elektryczność w ciszy, namaszczona przez swoich twórców jako najlepszy numer w historii zespołu, hipnotyzuje od pierwszych dźwięków i jest moim absolutnym faworytem z N.E.O. W dużej mierze dzięki wykorzystaniu gitarowych sampli (których jest zresztą sporo na całej płycie), udało się Deepowi stworzyć niepowtarzalny, zmysłowy klimat tego utworu. Kapitalny jest jego tekst, w którym Hans i Deep przyrównują świat uczuć do oddziaływania elektromagnetycznego (elektryczność w ciszy wypełnia powietrze/elektromagnetyczne zmysłowe napięcie/pole siłowe przyciąga i odpycha/w zależności od wartości ładunku na dzisiaj).



Niezwykle mocny początek, a dalej nie jest wcale gorzej. Po Elektryczności przychodzi czas na Odwróconych - opowieść o ludzkiej alienacji w realiach XXI w. (odwróceni plecami do siebie/to samotność/samotność w sieci). Podobnie smutny wydźwięk ma kolejny utwór - S.O.S. (tak trudno uratować tych, co kochają bez granic/tak trudno uratować tych, co ufają naiwnie). Po instrumentalnej Mentalności 0.01 słyszymy W tęczowych barwach - gorzką konstatację na temat ograniczania ludzkiego prawa do swobody myśli i propagowania jedynego słusznego sposobu patrzenia na świat (niezmącony spokój w propagandowym śnie). Do podobnych wniosków Pięć Dwa dochodzi w kolejnym utworze, Zdjąć obrożę, w którym słyszymy wezwanie do walki z takim stanem rzeczy. Kończy go fragment piosenki Tam gdzie lekki wieje wiatr w wykonaniu Krystyny Prońko i Haliny Frąckowiak. Psalm 52 porusza problem trudności w przebiciu się prawdy (nie chcemy wierzyć w poprawno-polityczne bóstwa/szukamy światła). Słyszymy w nim także fragment utworu śpiewanego przez Magdę Umer pt. Psalm sielankowy/Gdzie ty jesteś, do którego muzykę skomponował Marek Grechuta. To nie jedyny moment na płycie, w którym spotykamy się z Grechutą. Po Mentalności 0.02 (remix piosenki Antony And The Johnsons - Dust And Water), słyszymy bowiem kawałek o znajomym tytule Świecie nasz, w którym poznański duet wykorzystał część tekstu z utworu Grechuty (świecie nasz/daj nam płomień, stal i dźwięk/świecie nasz/daj otworzyć wszystkie ciężkie bramy). Z mocnym lirykiem mamy do czynienia w Księstwie Moonako. Tytuł piosenki to gra słowna, zaś jej tekst dotyczy sytuacji we współczesnej Polsce, w której cały czas dobrze trzyma się (jak to określił kiedyś L.U.C) soviet mental. Utwór rozpoczyna bardzo jednoznaczna ocena dokonań obrad Okrągłego Stołu, kłócąca się z ogólnie przyjętą wizją tych wydarzeń (najtęższe głowy zasiadły do rozmowy/z takim szacunkiem do każdej strony/że nawet stół nie mógł być kwadratowy). Całość kipi ironią, którą Pięć Dwa operuje w sposób mistrzowski (czasem aż oczy bolą patrzeć jak Z UStawiczną pieczą odejmują sobie Z USt). Później mamy krótką lekcję historii i fragment nagrania archiwalnego, poświęconego pladze stonki ziemniaczanej w Polsce lat 50. XX w. (trzeba przyznać, że relacja z walki ludu polskiego z podstępną akcją amerykańskiego imperializmu trzyma w napięciu). Make-up to kapitalny rapcorowy kawałek o ogłupiającym świecie mediów. Temat ogłupienia kontynuowany jest w utworze Ersatz, do którego powstał świetny teledysk:



W końcu przychodzi czas na utwór tytułowy. N.E.O. to jedyna naprawdę optymistyczna piosenka na płycie. Występuje w niej gościnnie Bartosz „Chupa” Zawadzki, wokalista i muzyk znany z udziału w programie The Voice of Poland (i był to świetny wybór!). Co ciekawe, w tekście ponownie mamy nawiązanie do Marka Grechuty (zapatrzeni w tańcu, zapatrzeni w siebie). Piękna jest ta pieśń o wariatach, którzy wierzą w lepszy świat. Album kończy zaś ostatnia odsłona Mentalności.

Niektórzy fani Pięć Dwa żyją w wiecznej tęsknocie za czasami albumu P-ń VI i ciężko im przyjąć nową płytę. Inni doszukują się w brzmieniu N.E.O. wpływów Luxtorpedy, co jest absurdalną tezą, biorąc pod uwagę, że Deep nie ma nic wspólnego z zespołem Litzy. N.E.O. to nie P-ń VI, to nie Luxtorpeda, to nawet nie T.R.I.P. Neo, od greckiego néos, oznacza coś nowego. I taka właśnie jest ta płyta – nowa, inna. Pełna trafnych spostrzeżeń na temat naszej współczesności i pięknego brzmienia. Gorzka, bo taka też jest często rzeczywistość, ale mimo to przemycająca w swoich tekstach wiarę i siłę. Chwała za to Pięć Dwa, że tworzą swoją muzykę, nie zważając na dominujące trendy. Być może album nie osiągnie sukcesu komercyjnego. Jednak to nie będzie świadczyć źle o samej płycie, tylko o polskim rynku muzycznym. Bo płyta jest świetna. I choćbym miał czekać kolejne pięć lat na następne wydawnictwo Hansa i Deepa, to wiem, że będzie warto.


Na koniec: coś optymistycznego. Bo przecież megafony nie zakrzyczą walca czystych serc.