środa, 25 czerwca 2014

Recenzja: Rongwrong - Krwy




W dniach 25-26 czerwca 1944 r., w lasach Puszczy Solskiej na Zamojszczyźnie, miała miejsce największa bitwa partyzancka II wojny światowej – bitwa pod Osuchami, zwana także bitwą nad Sopotem (prawy dopływ Tanwi). Polscy partyzanci stoczyli w niej bój z armią niemiecką, która realizowała akcję przeciwpartyzancką – Sturmwind II. Pomimo bohaterskiej walki, Polacy odnieśli porażkę z przeważającymi siłami wroga. Spośród tych, którzy przeżyli, części udało się uciec, część dostała się do niewoli i trafiła do obozów śmierci. Wielu pojmanych zostało rozstrzelanych przez Niemców na miejscu. Podobnie okrutny los spotkał mieszkańców wsi Osuchy i innych okolicznych miejscowości. Do legendy przeszła śmierć porucznika Armii Krajowej, Adama Haniewicza „Woyny”, który miał w pojedynkę zabić kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu wrogów, nim sam w końcu zginął obrzucony granatami.

Wydarzenia z czerwca ’44 stały się inspiracją dla zespołu Rongwrong i tematem przewodnim ich najnowszego albumu - Krwy. Grupa powstała w 1990 r. w Lublinie, a jej nazwa nawiązuje do tytułu dadaistycznego periodyku francuskiego malarza, Marcela Duchampa (wydawanego przed II wojną światową w Nowym Jorku). Ich muzyka, to połączenie elementów ambientu, industrialu i folku. Jak sami o sobie mówią: Więcej w nas z plastyków niż muzyków. O naszej twórczości myślimy jako o obrazie pewnych stanów świadomości.

Krwy składa się z sześciu utworów. Sama nazwa albumu jest nawiązaniem do bagnistego terenu ukrytego gdzieś w gęstwinie Puszczy Solskiej, na którym Niemcy otoczyli Polaków. Woda z tego miejsca ma rudawe zabarwienie, stąd przyjęło się wśród miejscowych mówić, że to krew partyzantów. Krwy to płyta niepokojąca, mroczna i tajemnicza. Rongwrong połączył na niej ambientowe brzmienie z dźwiękami lasu, deszczu i przeróżnych głosów i szeptów, co tworzy jej niesamowity klimat i sprawia, że słuchacz czuje się niemal jak bezpośredni uczestnik tragicznych wydarzeń z Zamojszczyzny. To uczucie potęgowane jest poprzez wykorzystanie nagrań wywiadów z byłymi partyzantami. Ich poruszające wyznania tworzą przed nami obraz ludzi, którzy byli zmuszeni zmierzyć się z niespotykanym okrucieństwem i niesprawiedliwością. I którzy gotowi byli ponieść najwyższą cenę za obronę swojej ojczyzny. Dla nich było to coś zupełnie oczywistego. Jak stwierdza jeden z partyzantów: Cała okolica i wioski były zjednoczone. Mieliśmy tylko jednego wroga przed sobą. Nikt nikogo się nie obawiał. Nikt nikogo się nie obawiał. Tylko Niemców.

Krwy nie jest łatwą płytą i nie każdemu przypadnie do gustu. Ciężka atmosfera albumu może być dla niektórych męcząca i przeszkadzać w jego odbiorze. Warto jednak poświęcić swój czas na tę podróż w serce Puszczy Solskiej. Rongwrong tworzy bowiem poprzez swoją muzykę niezwykle plastyczną wizję tamtych wydarzeń i pozwala nam doświadczyć przynajmniej namiastki uczuć i emocji ich bohaterów. Poruszając taką tematykę, zwraca także uwagę na najważniejszą wartość historii. Na pamięć.

Poniżej fragment 20-minutowego utworu Ludzie Lasu z limitowanej wersji specjalnej:


wtorek, 24 czerwca 2014

Recenzja: Pięć Dwa - N.E.O.




Oj długo panowie z Pięć Dwa kazali czekać swoim fanom na nowe wydawnictwo. Dość powiedzieć, że w tym roku minie już pięć lat od wydania poprzedniej płyty T.R.I.P. Po drodze ukazał się co prawda bardzo dobry solowy album Hansa (w którego produkcji współuczestniczył również Deep), można było także podziwiać hansowe liryki i wokal w wersji rockowej (Luxtorpeda), jednak to na nową odsłonę kultowego duetu raperów z Poznania czekano najbardziej. I stało się! Pięć Dwa powrócili z nowym materiałem, który zawitał właśnie na półkach sklepowych pod tytułem N.E.O.

Przemysław „Hans” Frencel i Paweł „Deep” Paczkowski już dawno temu wyszli poza sztywne ramy klasycznego hip-hopu. Słychać to dobitnie w brzmieniu Pięć Dwa, za które odpowiedzialny jest ten drugi. Nie jest to już tylko prosty hiphopowy bit, ale także zróżnicowana i urozmaicona muzyka, garściami czerpiąca inspiracje z innych stylów. Każda ich płyta jest trochę inna, każda jest wynikiem poszukiwań i eksperymentów oraz chęci stworzenia nowej jakości. Poznaniacy wyróżniają się również w warstwie tekstowej: inteligentnej, niebanalnej i niezwykle trafnie i wyraziście opisującej otaczającą nas rzeczywistość. Mocno to kontrastuje z wieloma innymi polskimi twórcami hiphopowymi, których liryki często są niestety właściwie o niczym. Jak więc na tle tych dokonań wypada nowe dziecko Pięć Dwa?

Już sam początek albumu wgniata w fotel. Otwierająca go Elektryczność w ciszy, namaszczona przez swoich twórców jako najlepszy numer w historii zespołu, hipnotyzuje od pierwszych dźwięków i jest moim absolutnym faworytem z N.E.O. W dużej mierze dzięki wykorzystaniu gitarowych sampli (których jest zresztą sporo na całej płycie), udało się Deepowi stworzyć niepowtarzalny, zmysłowy klimat tego utworu. Kapitalny jest jego tekst, w którym Hans i Deep przyrównują świat uczuć do oddziaływania elektromagnetycznego (elektryczność w ciszy wypełnia powietrze/elektromagnetyczne zmysłowe napięcie/pole siłowe przyciąga i odpycha/w zależności od wartości ładunku na dzisiaj).



Niezwykle mocny początek, a dalej nie jest wcale gorzej. Po Elektryczności przychodzi czas na Odwróconych - opowieść o ludzkiej alienacji w realiach XXI w. (odwróceni plecami do siebie/to samotność/samotność w sieci). Podobnie smutny wydźwięk ma kolejny utwór - S.O.S. (tak trudno uratować tych, co kochają bez granic/tak trudno uratować tych, co ufają naiwnie). Po instrumentalnej Mentalności 0.01 słyszymy W tęczowych barwach - gorzką konstatację na temat ograniczania ludzkiego prawa do swobody myśli i propagowania jedynego słusznego sposobu patrzenia na świat (niezmącony spokój w propagandowym śnie). Do podobnych wniosków Pięć Dwa dochodzi w kolejnym utworze, Zdjąć obrożę, w którym słyszymy wezwanie do walki z takim stanem rzeczy. Kończy go fragment piosenki Tam gdzie lekki wieje wiatr w wykonaniu Krystyny Prońko i Haliny Frąckowiak. Psalm 52 porusza problem trudności w przebiciu się prawdy (nie chcemy wierzyć w poprawno-polityczne bóstwa/szukamy światła). Słyszymy w nim także fragment utworu śpiewanego przez Magdę Umer pt. Psalm sielankowy/Gdzie ty jesteś, do którego muzykę skomponował Marek Grechuta. To nie jedyny moment na płycie, w którym spotykamy się z Grechutą. Po Mentalności 0.02 (remix piosenki Antony And The Johnsons - Dust And Water), słyszymy bowiem kawałek o znajomym tytule Świecie nasz, w którym poznański duet wykorzystał część tekstu z utworu Grechuty (świecie nasz/daj nam płomień, stal i dźwięk/świecie nasz/daj otworzyć wszystkie ciężkie bramy). Z mocnym lirykiem mamy do czynienia w Księstwie Moonako. Tytuł piosenki to gra słowna, zaś jej tekst dotyczy sytuacji we współczesnej Polsce, w której cały czas dobrze trzyma się (jak to określił kiedyś L.U.C) soviet mental. Utwór rozpoczyna bardzo jednoznaczna ocena dokonań obrad Okrągłego Stołu, kłócąca się z ogólnie przyjętą wizją tych wydarzeń (najtęższe głowy zasiadły do rozmowy/z takim szacunkiem do każdej strony/że nawet stół nie mógł być kwadratowy). Całość kipi ironią, którą Pięć Dwa operuje w sposób mistrzowski (czasem aż oczy bolą patrzeć jak Z UStawiczną pieczą odejmują sobie Z USt). Później mamy krótką lekcję historii i fragment nagrania archiwalnego, poświęconego pladze stonki ziemniaczanej w Polsce lat 50. XX w. (trzeba przyznać, że relacja z walki ludu polskiego z podstępną akcją amerykańskiego imperializmu trzyma w napięciu). Make-up to kapitalny rapcorowy kawałek o ogłupiającym świecie mediów. Temat ogłupienia kontynuowany jest w utworze Ersatz, do którego powstał świetny teledysk:



W końcu przychodzi czas na utwór tytułowy. N.E.O. to jedyna naprawdę optymistyczna piosenka na płycie. Występuje w niej gościnnie Bartosz „Chupa” Zawadzki, wokalista i muzyk znany z udziału w programie The Voice of Poland (i był to świetny wybór!). Co ciekawe, w tekście ponownie mamy nawiązanie do Marka Grechuty (zapatrzeni w tańcu, zapatrzeni w siebie). Piękna jest ta pieśń o wariatach, którzy wierzą w lepszy świat. Album kończy zaś ostatnia odsłona Mentalności.

Niektórzy fani Pięć Dwa żyją w wiecznej tęsknocie za czasami albumu P-ń VI i ciężko im przyjąć nową płytę. Inni doszukują się w brzmieniu N.E.O. wpływów Luxtorpedy, co jest absurdalną tezą, biorąc pod uwagę, że Deep nie ma nic wspólnego z zespołem Litzy. N.E.O. to nie P-ń VI, to nie Luxtorpeda, to nawet nie T.R.I.P. Neo, od greckiego néos, oznacza coś nowego. I taka właśnie jest ta płyta – nowa, inna. Pełna trafnych spostrzeżeń na temat naszej współczesności i pięknego brzmienia. Gorzka, bo taka też jest często rzeczywistość, ale mimo to przemycająca w swoich tekstach wiarę i siłę. Chwała za to Pięć Dwa, że tworzą swoją muzykę, nie zważając na dominujące trendy. Być może album nie osiągnie sukcesu komercyjnego. Jednak to nie będzie świadczyć źle o samej płycie, tylko o polskim rynku muzycznym. Bo płyta jest świetna. I choćbym miał czekać kolejne pięć lat na następne wydawnictwo Hansa i Deepa, to wiem, że będzie warto.


Na koniec: coś optymistycznego. Bo przecież megafony nie zakrzyczą walca czystych serc.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Historia jednej piosenki: Republika - Moja krew




Singiel: Sam na linie / Moja krew
Rok wydania: 1986
Wydawca: Tonpress
Muzyka: Grzegorz Ciechowski
Słowa: Grzegorz Ciechowski

Raz na jakiś czas zdarza się, że powstaje piosenka wyjątkowa, daleko wykraczająca w swej treści poza to, co rozumiemy pod pojęciem zwykłego, służącego rozrywce utworu muzycznego. Hymn, który potrafi zdefiniować całe pokolenie. Pieśń, która ludzkie troski, obawy, nadzieje wyraża w sposób doskonalszy niż jakikolwiek inny środek wyrazu. Republika miała to szczęście, że stworzyła kilka takich piosenek. Nic w tym dziwnego, przecież ich liderem był Grzegorz Ciechowski – mistrz ubierania uczuć w słowa i muzykę. Najbardziej znaną spośród nich jest oczywiście Biała flaga. Mowa będzie jednak o innej, szczególnie mi bliskiej. O Mojej krwi.

Moja krew ukazała się na singlu wydanym w marcu 1986 r., który zawierał jeszcze utwór Sam na linie. Republika planowała wówczas dwa kolejne koncepcyjne albumy i muzycy mieli obawy, czy oba utwory zmieszczą się w ramach myśli przewodniej przygotowywanych płyt. Jako że cenili zarówno Samego na linie, jak i Moją krew (Ciechowski przyznał w jednym z wywiadów, że ta druga piosenka była mu szczególnie bliska), postanowili wydać je w formie singla. Niedługo potem nieporozumienia w zespole doprowadziły do jego rozpadu, co uniemożliwiło nagranie nowego materiału. Reaktywacja Republiki nastąpiła cztery lata później, przy okazji koncertu gwiazd lat 80. w Opolu. Jego zwieńczeniem było wspólne wykonanie Mojej krwi przez wszystkich uczestników festiwalu. Na albumie długogrającym piosenka pojawiła się dopiero w 1991 r. na płycie 1991 i to w nieco odświeżonej aranżacji. Wersja z singla została ponownie wydana na kompilacyjnym albumie ’82-’85 z 1993 r., zawierającym nagrania Republiki z tytułowych lat.

Moja krew uderza swym nowofalowym chłodem i oszczędnością. Utwór opiera się przede wszystkim na transowej melodii klawiszy, od czasu do czasu urozmaicanej przez wokalizy, zaś jego końcówka to psychodeliczna ściana dźwięku, w której na czoło wybija się gra saksofonu. Na samym końcu słychać jeszcze dźwięki dzwonów i maszerującego wojska, potęgujące apokaliptyczny klimat piosenki. Ciechowski na początku śpiewa (a właściwie krzyczy) samotnie, ale szybko dołączają do niego głosy pozostałych muzyków, które tworzą chór aż do histerycznego zakończenia, w którym frazy tekstu są już wykrzykiwane bezładnie. Największą siłą utworu są jednak jego słowa, mocne i sugestywne. Moja krew to skarga jednostki, której przyszło żyć w odhumanizowanym świecie. Człowieka, który stara się zapomnieć o swojej smutnej egzystencji uciekając w chwilowe przyjemności (moja krew/co chyłkiem płynie w głębi ciała które kryje się/po ciemnych korytarzach w alkoholu w ustach kobiet krew). Człowieka wyzyskiwanego przez państwo i Kościół (wypijaną przez kapłanów na trybunach na mównicach na dyskretnych rokowaniach). To jego tragedie składają się na prasowe doniesienia (to moją krwią zadrukowane krzyczą co dzień rano stosy gazet nagłówkami barwionymi krwią). To on jest narzędziem realizacji interesów przez możnych tego świata i to jego kosztem podchmielone damy delikatnie przechylają szkło. Tytułowe słowa piosenki jak mantra przewijają się w jej trakcie, wzmacniając obecny w niej niepokój. Ostatni fragment tekstu (moja krew/i twoja też/moja krew/i wasza też) brzmi zaś jak ponure memento.

W świecie wyłaniającym się z Mojej krwi jednostka nie ma znaczenia. Ogranicza ją i wykorzystuje system instytucji, kolonizujący każdą sferę jej egzystencji. Jest to zapis rzeczywistości, w jakiej żył Ciechowski. Smutny hymn pokolenia, dorastającego w smutnych czasach. Gorzki, ale hipnotyzujący. Słuchając go nie można jednak wyzbyć się wrażenia, że jest aktualny również dzisiaj. Bo także dzisiaj nie brak jest zagrożeń dla wolności. Mojej i twojej też.

P.S.

Z Moją krwią związana jest jeszcze jedna ciekawa historia. W 1985 r. Republika wystąpiła w Jarocinie. Punkowa publiczność festiwalu nie była z tego faktu zadowolona. Uważali Ciechowskiego i jego kolegów za zespół systemowy, gdyż ich piosenki były puszczane w ogólnopolskich stacjach radiowych (oczywiście te najgrzeczniejsze, dlatego przeciwnicy Republiki nie znali tak naprawdę ich twórczości). Na dodatek byli kojarzeni ze znienawidzoną przez punków subkulturą popersów (uczestnicy dyskotek, charakteryzowali się noszeniem tlenionych grzywek; podobną miał wówczas Ciechowski). Kiedy wyszli na scenę przywitały ich gwizdy i deszcz maślanek i pomidorów. Mimo to kontynuowali koncert. Jak sam Ciechowski stwierdził: Chcieliśmy pokazać, że nie jesteśmy chłopaczkami, których można przepłoszyć jednym tupnięciem. I odnieśli sukces. Z czasem publika uspokajała się, coraz bardziej oczarowana muzyką. Ostatni utwór, Moja krew, został wysłuchany w absolutnej ciszy. Po zakończeniu koncertu wybuchły brawa, śpiewy Sto lat i prośby o bis. Ciechowski wyszedł do publiczności, ale tylko po to by powiedzieć: Teraz mnie kochacie? Taka publika nie zasługuje na bis.


Wykonanie Mojej krwi z tego pamiętnego koncertu zostało sfilmowane i wykorzystane w dokumencie Fala, poświęconemu Jarocinowi ‘85. Oto one:


środa, 11 czerwca 2014

Recenzja: ØRGANEK - Głupi




Tomasz Organek, gitarzysta, wokalista i autor tekstów, znany jest przede wszystkim jako członek grupy SOFA. Oprócz działalności w toruńskim zespole, realizuje się także współpracując z innymi muzykami (m.in. ze Smolikiem). To jednak nie wystarczało temu płodnemu artyście, dlatego postanowił powołać do życia projekt solowy, w założeniu charakteryzujący się gitarowym, wyrazistym, surowym brzmieniem. Tak powstał album Głupi, a jego premiera miała miejsce 12 maja.

Pierwsza piosenka, Nazywam się Organek, to mocne otwarcie płyty. Ze swoimi szybkimi gitarowymi riffami i szybką perkusją ociera się wręcz o punk, a jej tekst przybliża nam samego twórcę (nazywam się Organek i mam w sercu ranę). Dziewczyna śmierć to z kolei muzyczna opowieść o pewnej femme fatale (ta dziewczyna to śmierć, ta dziewczyna to pistolet/a ona strzela oczami, a w serce trafiają naboje), zakończona sugestywnym wystrzałem broni. Progresywna Nie lubię (Mizantropia) to prawdziwa perełka na płycie. W większości jest to utwór instrumentalny, w którym prym wiedzie świetna gra klawiszy, budząca natychmiastowe skojarzenie z The Doors. Jeśli chodzi o krótki tekst, to Organek informuje nas w nim, jakiego typu osób nie lubi (nie lubię kobiet, które pachną mydłem/ich trumny są czyste, a ich serca są zimne; nie lubię mężczyzn, którzy pachną mydliną/być może ich ręce wcześniej pachniały padliną). Młodzież szuka sensacji to energetyczna piosenka o znudzonych młodych, z chwytliwym refrenem. W zmysłowym Italiano poznajemy historię miłości pewnej Anieli. Utwór rozwija się powoli, by wybuchnąć w końcówce ścianą dźwięku. Następnie przychodzi czas na dwie anglojęzyczne piosenki. W powolnej i leniwej King of the Parasites słuchamy kolejnej miłosnej historii. Kapitalna Stay to z kolei rzecz o rozstaniu. Po balladowym wstępie uderza w nas w końcu mocnymi riffami gitar i krzykiem Organka (I want you to stay!). Po wciągającej opowieści o pewnej zbrodni z bluesowej O, matko!, przychodzi czas na najbardziej przebojową piosenkę z płyty, Kate Moss, do której powstał promujący album teledysk. Potem Autostrada 666 - żartobliwa karykatura rockandrollowych piosenek drogi. Całość wieńczy Głupi ja, bluesowy utwór o naiwności i miłosnych rozczarowaniach.


Solowy album Organka to kawał świetnej gitarowej muzyki. Czuć w niej silne inspiracje rockowo-bluesowym brzmieniem rodem z lat 70. i 80., jednak twórca płyty dodał również coś od siebie, co powoduje, że nie jest to prosta kalka. W dźwiękach Głupiego dużo jest fajnego brudu, wyrazistych, zapadających w pamięć riffów i pięknych melodii. Organek bardzo dobrze odnajduje się zarówno w krótkich, szybkich utworach, jak i w dłuższych, progresywnych piosenkach. Proste i oszczędne teksty skrojone są na miarę rockandrollowej muzyki i doskonale z nią współgrają. Cieszy mnie bardzo, że na polskim rynku muzycznym pojawiła się płyta tak prosta, szczera i bezkompromisowa zarazem. I czekam na więcej.


niedziela, 8 czerwca 2014

Historia jednej piosenki: Alt-J - Taro




Album: An Awesome Wave
Rok wydania: 2012 
Wydawca: Infectious Records
Muzyka: Alt-J
Słowa: Joe Newman

Alt-J to brytyjski indie rockowy zespół z Leeds, który zadebiutował w 2012 r. płytą An Awesome Wave. Album został pozytywnie przyjęty zarówno przez krytyków, jak i słuchaczy. Wtedy jeszcze jako kwartet muzyków, a obecnie trio (w styczniu tego roku zespół opuścił gitarzysta Gwil Sainsbury), zaskarbili sobie sympatię fanów dzięki niebanalnej, urozmaiconej muzyce, w której łączą gitarowe brzmienie z elektronicznymi dźwiękami, ciekawym tekstom i oryginalnemu wokalowi Joe Newmana.

Taro to ostatni z trzynastu utworów wymienionych na okładce An Awesome Wave (w rzeczywistości na samym końcu jest jeszcze jeden hidden track – Hand-Made). Jest to jedna z najbardziej zapadających w pamięć piosenek z płyty. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą pięknej, charakterystycznej melodii przewodniej granej na…no właśnie, na czym? Brzmi to jak jakieś połączenie mandoliny z sitarem i nadaje piosence orientalnego charakteru w klimatach Bhangra (nazwa tradycyjnej pendżabskiej muzyki i tańca, ale również styl muzyczny powstały w Wielkiej Brytanii w latach 80. ubiegłego wieku, w którym łączy się zachodnią muzykę rockową z indyjskim brzmieniem). Zagadkę rozwiązuje wersja live (od 1:22):



Rolka taśmy izolacyjnej. Rolka taśmy izolacyjnej, za pomocą której Gwil Sainsbury tappinguje na gryfie najzwyklejszej gitary elektrycznej. Kreatywność ludzka nie zna granic.

Tym bardziej żałuję, że Gwil nie jest już częścią zespołu.

Tekst. Kolejny mocny punkt Taro. Jest to jedyny na płycie liryk Joe Newmana, dla którego inspiracją były wydarzenia historyczne. Tytuł piosenki to pseudonim artystyczny Gerty Pohorylle – niemieckiej fotografki wojennej. Tekst opowiada zaś o ostatnich chwilach życia Roberta Capy – węgierskiego fotoreportera, kochanka Taro. Jego ukochana zginęła w 1937 r. w takcie pracy na froncie wojny domowej w Hiszpanii. Capa przeżył ją o niemal 20 lat: umarł na wojnie w Indochinach w skutek wybuchu miny. Do końca ściskał w rękach swój aparat, którym zrobił swoje ostatnie zdjęcie:



Taro to artystyczna wizja miłości Capy i Gerty. Newman w poetycki sposób opisuje ostatnie momenty życia Węgra i jego śmierć (mine is a watery pit/painless with immense distance/from medic, from colleague, friend, enemy, foe/him five yards from his leg/from you, Taro). Nasz bohater do samego końca myśli o ukochanej, którą utracił w podobnych okolicznościach, w jakich przyszło mu zginąć. Nieopatrzne wejście na minę ma ich ponownie połączyć (doors open like arms my love/painless with a great closeness). Najpiękniejsze, moim zdaniem, słowa piosenki inspirowane są napisem z opakowań środków dezynfekujących, nieodłącznego elementu wszelkich współczesnych konfliktów zbrojnych (do not spray into eyes/I have sprayed you into my eyes). Świetna metafora. Nie będę pisał, jak ją rozumiem. Niech każdy odnajdzie swoje wytłumaczenie.


Na zakończenie, Taro w wersji studyjnej:


sobota, 7 czerwca 2014

Recenzja: Bobby The Unicorn - Utopia




Bobby The Unicorn to pseudonim Darka Dąbrowskiego, gitarzysty z Warszawy i miłośnika starych instrumentów. Ta dosyć oryginalna nazwa pochodzi od pudełka z jednorożcem, które Darek nazywał Bobbim. Jak sam przyznaje, lubi gitary, które mają swoją historię i są starsze od niego. Kolekcjonuje je, reperuje, a przede wszystkim na nich gra, co dodaje jego utworom posmaku retro. W 2012 r. zamieścił w sieci swoją EP-kę The Bravery, która została zauważona i umożliwiła mu występ na Open’erze rok później. W tym powraca z debiutanckim longplayem  Utopia, który w całości powstał w jego warszawskim mieszkaniu.

Płytę rozpoczyna Utophia Theme – powolne, melancholijne gitarowe intro. Kolejny utwór, Heart & Stone, wita nas akustyczną gitarą, do której po chwili dołącza elektryka. Piosenka rozwija się stopniowo, by wybuchnąć w samej końcówce przestrzennym gitarowym riffem. W tekście przewija się zaś dosyć istotne dla każdego zakochanego mężczyzny pytanie (do you have any heart girl?). Potem rozbrzmiewa moja faworytka: Ona ma broń, która zdążyła już być singlem tygodnia w radiowej Trójce. Piękna piosenka, ubarwiana od czasu do czasu wokalizami, opisująca trudności relacji damsko-męskich (daj mi wyjść bez dziur/żadnej krwi ani kul/pozwól nam oddzielnie być). Następnie pojawia się leniwa Balance, której chilloutowe brzmienie idealnie współgra z tekstem (just keep your balance straight/and make sure you won’t regret/falling asleep is the hardest part/trying to calm the raging heart). Po tym uspokojeniu przychodzi czas na przyśpieszenie i Wilka, który uderza w nas żwawym westernowym riffem. Pulsujący Półżywy dom w warstwie tekstowej może budzić skojarzenia z Odchodząc Republiki (a kiedy będziesz stąd już iść/najlepiej weź ze sobą mnie). Z kolei melancholijne  Modern Times to rzecz m.in. o wychodzącej z użycia sztuce wyrażania uczuć poprzez pisanie listów. Po kąpieli w dźwiękach powolnego, rytmicznego Blood przychodzi czas na Duże drzewa, żywy utwór z nieco bajkowym tekstem. Powstał do niego równie bajkowy teledysk, w którym śledzimy trochę przerośniętego zająca przemierzającego Warszawę. Całość wieńczy spokojny, niemal kołysankowy Cold War.

Utopia to przyjemny, powolny rock alternatywny, przyprawiony szczyptą folku. Zbudowany z przeróżnych brzmień gitar, nie traci nic ze swojej spójności. Dużo na nim przestrzeni i muzycznych smaczków, które wychwytuje się przy kolejnych odsłuchach. Pomimo podkreślania przez Bobbiego, że najważniejsza jest dla niego melodia, siłą Utopii są również teksty: proste, ale intrygujące. Całość sprawia wrażenie efektu jak najbardziej przemyślanej pracy.


Bobby The Unicorn określił swój debiutancki album jako po kosmosie spacer. Dla mnie był to bardzo miły spacer i z pewnością jeszcze niejeden raz przemierzę ścieżki Utopii, do czego zachęcam wszystkich muzycznych wędrowców.


środa, 4 czerwca 2014

Urodzony wczoraj. Rob Dougan




Rok 1999 przyniósł kilka ważnych premier filmowych. W Polsce na ekranach kin wyświetlano Ogniem i mieczem Hoffmana, Pana Tadeusza Wajdy, czy też świetny Dług Krauzego. Tego samego roku premierę miały Dziewiąte wrota Romana Polańskiego. Jednak sądzę, że większość kinomaniaków (jeśli nie wszyscy) myśląc o 1999 roku, pomyśli o jednym konkretnym tytule. O dziele, jeszcze wtedy, braci Wachowskich, czyli kultowym już filmie Matrix. Entuzjastycznie przyjęty, uznany za wizjonerski, wszedł na stałe do kanonu kina światowego. I przyniósł ze sobą także kawał dobrej muzyki, w tym utwór Clubbed to Death. Każdy zna tę melodię, niewielu kojarzy jego twórcę. Dziś rzecz będzie właśnie o nim. O Robie Douganie.

Rob Dougan jest kompozytorem i wokalistą, który w swojej twórczości łączy muzykę elektroniczną z brzmieniem bluesa, trip hopu i dźwiękami orkiestry symfonicznej. Urodził się w Sydney i na początku lat 90. ubiegłego wieku przybył do Londynu, gdzie dość szybko udało mu się zaistnieć na lokalnej scenie klubowej (jako Rob D). Wspomniany Clubbed to Death skomponował na kilka lat przed premierą Matrixa (gwoli ścisłości, stworzył wiele wersji tego utworu; najpopularniejsza to Kurayamino Variation). Twórcy produkcji postanowili wykorzystać go na ścieżce dźwiękowej. Sukces filmu przełożył się na sukces Roba, który mógł wreszcie wydać swój pierwszy longplay: Furious Angel. Album, zawierający także kultowy motyw z Matrixa, został bardzo dobrze przyjęty przez słuchaczy. Dougan dał się poznać jako mistrz łączenia różnych konwencji w jedną niebanalną całość, którą dopełniał jego charakterystyczny zachrypiały głos. Był rok 2002. Świat wielkiej muzyki stał przed Robem otworem.



I co? I nic. Rob Dougan zniknął. No, nie tak od razu. Zdążył jeszcze skomponować piosenkę dla Sugababes… Później kilkakrotnie pojawiała się gdzieś informacja, że ma zamiar nagrać kolejną płytę, jednak na deklaracjach się kończyło. I cisza. Dougan zapadł się pod ziemię. Zaintrygowała mnie ta sprawa ostatnio i postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej. W końcu żyjemy w erze internetu, w której nic i nikt nie ma prawa się ukryć. Trochę wysiłku i udało się! Otóż Rob Dougan jest obecnie szczęśliwym właścicielem winiarni La Peira En Damaisela. Ma konto na Twitterze, na którym zamieszcza wpisy poświęcone winiarstwu, filozofii i aktualnym wydarzeniom na świecie. No ale co z muzyką? Jak można zrezygnować z jej tworzenia będąc tak nietuzinkowym artystą, na dodatek osiągającym sukcesy? I to po jednej płycie! Czy to wino jest aż tak dobre?

Nie ukrywam, na początku życiowe decyzje Roba Dougana zbulwersowały mnie. No bo jak można być tak samolubnym i nie myśleć o kolejnych pokoleniach słuchaczy? Jednak ochłonąłem i spojrzałem na tę sprawę z innej strony. Ilu muzyków nie wnosi już nic nowego swoją aktualną twórczością, tylko odcina kupony od poprzednich dokonań? Ile zespołów reaktywuje się po latach i obserwując ich ma się silne przeświadczenie, że niekoniecznie zrobili to z pobudek artystycznych? Może Dougan zrealizował się jako kompozytor i postanowił pójść w innym kierunku, aby niczego nie udawać? Zastanawiając się nad tymi pytaniami, doszedłem do wniosku, że Rob D być może zrobił coś, na co niewielu stać. Zrezygnował na własnych warunkach.

A potem zerknąłem jeszcze raz na jego twitterowe konto:


Czyli jest jeszcze nadzieja dla przyszłych pokoleń.

Na koniec mój ulubiony utwór z Furious Angel:


poniedziałek, 2 czerwca 2014

Punkt wyjścia: Strachy Na Lachy - I can’t get no gratisfaction


Kilka tygodni temu muzycy Budki Suflera wypowiedzieli się w jednym z wywiadów na temat nielegalnego ściągania muzyki z internetu. Jak można się domyślić, określili ten proceder jako kradzież. Nikt się specjalnie ich żalami nie przejął, a już z pewnością nie wzruszyło to internetową społeczność. Ot, kolejny negatywny głos w tej sprawie oddany przez kolejnych sfrustrowanych muzyków. Było ich przecież wielu. Patrząc tylko na nasze podwórko wystarczy wymienić: obrzucającego inwektywami swoich fanów Kazika; pierwszego obrońcę ACTA w III RP – Zbigniewa Hołdysa; obawiającego się biedy Litzę; okradzioną Kaję, zbulwersowanego L.U.C-a itp., itd. Internauci ewentualnie przeczytają te wypowiedzi, obrzucą je błotem, podpiszą petycję w imię wolności w sieci, a następnie odpalą znów torrenty.

Jednym z tych sfrustrowanych muzyków jest Grabaż. Jego Strachy Na Lachy popełniły nawet piosenkę o internautach, pod znamiennym tytułem: I can’t get no gratisfaction. Grabaż ironicznie piętnuje w niej nie tylko nielegalne ściąganie muzyki, lecz również wylewający się z czeluści sieci jad (popularnie zwany hejtem) tych, którzy zawsze są w przewadze i zawsze grają u siebie. Utwór składa się w dużej mierze z autentycznych cytatów z forów internetowych. Jest to zbiór błyskotliwych wypowiedzi użytkowników internetu na temat polskich artystów, który z pewnością osiągnie kiedyś wysoką wartość historyczną. Mamy więc np. Czesława, który wciąż tarmosił Gochę, by mu dała za darmochę; Gienka Loskę, któremu z butów wystaje wioska; czy też Pawła Kukiza, który od tej wódki już wyłysiał. Grabaż nie mógł oczywiście pominąć również swojej skromnej osoby (skończony matoł, on się skończył nim się zaczął). Pierwsza to bodaj piosenka w naszym kraju, która w sposób tak dosadny a zarazem wyrafinowany uderza w tych, którzy uważają, że wszystko powinno być za darmo.




Jednak czy Krzysztof Grabowski i inni muzycy nie przesadzają? Przyjrzyjmy się niektórym argumentom oskarżonych o kradzież. A więc tak: płyty są drogie i większości Polaków nie jest na nie stać a wszystkim należy się wolny i równy dostęp do kultury. Nie zgadzam się z tym, że cena trzydziestu paru złotych za album (standardowa cena płyt polskich artystów) jest wygórowana. Jednak przyznaję: co innego kupić miesięcznie jeden, dwa krążki, co innego dziesięć. Dyskusyjna jest jednak kwestia wolnego i równego dostępu do kultury. Skąd wywieść tę wolność? Dlaczego, skoro przyjmuje się, że jeśli kogoś nie stać na samochód, to nie będzie go mieć, to jednak ten ktoś ma prawo posiadać płytę za darmo? Kolejny argument: kto będzie chciał kupić album w sklepie i tak to zrobi. Obawiam się, że akurat tego nie jesteśmy w stanie zweryfikować, bo opierać możemy się tylko na deklaracjach, co jest słabym fundamentem. I jeszcze jeden: internet daje muzykom najlepszą możliwość promocji. Udostępnianie muzyki w sieci pozwala słuchaczom poznać ją, co może ich skłonić do zakupu oryginalnej płyty. I w tym punkcie jestem w stanie przybić piątkę z wszystkimi bojownikami wolnego dostępu do kultury.

Będąc już zupełnie poważnym: jestem zdecydowanie przeciwny cenzurowaniu internetu, nawet jeśli byłoby to powodowane walką o egzekwowanie praw do własności intelektualnej. Kiedyś stanąłbym w pierwszym szeregu z Zbigniewem Hołdysem, wnoszą w rękach sztandar okradanych muzyków. Mój radykalizm w tej kwestii jednak zmalał. Zmalał z powodu…miłości do muzyki. Ogrom pięknych dźwięków i słów z tymi dźwiękami połączonych, tworzonych przez artystów na całym świecie, powoduje, że trudno jest (fizycznie i finansowo) być na bieżąco ze wszystkim. Wolny przepływ muzyki przez sieć sprawia, że to zadanie staje się łatwiejsze. Dzięki niemu mogę poznać nowych wykonawców i pójść na ich koncert oraz (nie inaczej!) kupić płytę. Najlepiej ujął to zaś nie kto inny, jak sam Grabaż. Zapytany, dlaczego nie popiera ACTA, skoro jest przeciwny darmowemu pobieraniu muzyki z sieci, stwierdził: Ano wyszło mi w tej mojej biednej łepetynie, że od pieniędzy, które są zajebiście ważne - ważniejsza jest wolność. A wolność jest bezcenna i ja okradany artysta cenię ją jednak wyżej niż pieniądze, które mi się kradnie […] Skoro taka ma być cena za wolność – jestem gotów za nią zapłacić. Amen. Ok, ktoś spyta w takim razie: po co był mi ten cały wywód?

Bo jedna kwestia w tym całym sporze szczególnie mi się nie podoba. Roszczeniowa i cyniczna postawa zwolenników wolnego pobierania z sieci. I ich oburzenie wobec tych, którzy ośmielają się upomnieć o zapłatę za swoją pracę. Tak, tworzenie muzyki to praca i należy się za nią wynagrodzenie. Tymczasem każdy muzyk, który choćby mimochodem wspomni o tym fakcie, jest niejednokrotnie obiektem frontalnego ataku. Nie szuka się rozwiązań problemu. Protestowano przeciw ACTA, ale nie proponowano alternatywy. Bo nie uznano tego za potrzebne. Bo ma pozostać tak, jak jest. Ale problem pogodzenia wolności w internecie z prawami do własności intelektualnej istnieje. Jak go rozwiązać?

Chyba żadne rozwiązanie prawne nie będzie wystarczające. Rzecz idzie bowiem o uznanie pewnych zasad. Internauci często atakują muzyków, twierdząc, że całe to zamieszanie wynika z ich chciwości. Żyjemy w mocno cynicznym świecie, więc takie wypowiedzi nie dziwią. I być może w pewnych przypadkach trafiają w punkt. Być może czasem faktycznie chodzi o nowy samochód, czy domek na Teneryfie. Ale może spojrzymy na to z innej strony? Większość najgłośniej protestujących przeciw internetowej rzeczywistości polskich muzyków pochodzi z innej epoki. Z czasów, kiedy marzono o posiadaniu albumów ulubionych zespołów. Było to jednak utrudnione przez ówczesny system. Mało wytwórni, słaba dystrybucja, cenzura, wszystko to przeszkadzało w korzystaniu z dobrodziejstw polskiej i zagranicznej sceny muzycznej. Dlatego nagrywano koncerty na kultowe już magnetofony Unitra. Dlatego szczytem prestiżu wśród młodzieży było, jeśli ktoś mógł zdobyć płyty z zagranicy. Dlatego oblegano targi płyt, na których można było się nimi wymieniać. Dlatego darzono większym szacunkiem ten owoc czyjejś pracy, jakim jest muzyka. Banalna prawda: doceniamy coś dopiero, kiedy nam tego brak.

Zazdroszczę im. Nie czasów, w których żyli, ale tego, czego ich te czasy nauczyły i jakie wyrobiły w nich postawy. No, w części z nich. Dzisiaj jest inaczej. Niekoniecznie gorzej. Inaczej. Ale cóż. Płać za swoją popularność.

Prolog


O czym jest ten blog? O muzyce. O jej treści, twórcach i o tym, do czego nas inspiruje.

Czym jest muzyka? Dla każdego pewnie czymś trochę innym. Dla mnie jest najlepszą drogą wyrażania myśli i uczuć. Jest sposobem uchwycenie rzeczywistości, zarówno tej minionej, jak i obecnej. Pozwala nam na bycie szczerymi wobec siebie i innych. I wreszcie: muzyka jest pretekstem. Pretekstem do rozmyślań, zachwytów i zmartwień. Bo muzyka to zawsze dobry punkt wyjścia.

Skąd nazwa? Oczywiście z piosenki. Polskiej piosenki. Nie podam jej tytułu i twórcy, jeśli ktoś będzie ciekaw, odnajdzie ją bez problemu. Pojawia się w niej tekst o pracownikach instytucji zatykających kanały artykulacji. I chociaż odnosi się do minionego systemu, to jest w dalszym ciągu aktualny. Dzisiaj również nie brak tych, którzy chcą nam zamknąć usta. A muzyka wciąż im przeciwdziała.