W dniach 25-26 czerwca 1944 r., w lasach
Puszczy Solskiej na Zamojszczyźnie, miała miejsce największa bitwa partyzancka
II wojny światowej – bitwa pod Osuchami, zwana także bitwą nad Sopotem (prawy
dopływ Tanwi). Polscy partyzanci stoczyli w niej bój z armią niemiecką, która
realizowała akcję przeciwpartyzancką – Sturmwind II. Pomimo bohaterskiej walki,
Polacy odnieśli porażkę z przeważającymi siłami wroga. Spośród tych, którzy
przeżyli, części udało się uciec, część dostała się do niewoli i trafiła do
obozów śmierci. Wielu pojmanych zostało rozstrzelanych przez Niemców na miejscu.
Podobnie okrutny los spotkał mieszkańców wsi Osuchy i innych okolicznych
miejscowości. Do legendy przeszła śmierć porucznika Armii Krajowej, Adama
Haniewicza „Woyny”, który miał w pojedynkę zabić kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu
wrogów, nim sam w końcu zginął obrzucony granatami.
Wydarzenia z czerwca ’44 stały się inspiracją
dla zespołu Rongwrong i tematem przewodnim ich najnowszego albumu - Krwy. Grupa powstała w 1990 r. w Lublinie,
a jej nazwa nawiązuje do tytułu dadaistycznego periodyku francuskiego malarza, Marcela
Duchampa (wydawanego przed II wojną światową w Nowym Jorku). Ich muzyka, to
połączenie elementów ambientu, industrialu i folku. Jak sami o sobie mówią: Więcej
w nas z plastyków niż muzyków. O naszej twórczości myślimy jako o obrazie
pewnych stanów świadomości.
Krwy
składa się z sześciu utworów. Sama nazwa albumu jest nawiązaniem do bagnistego
terenu ukrytego gdzieś w gęstwinie Puszczy Solskiej, na którym Niemcy otoczyli Polaków.
Woda z tego miejsca ma rudawe zabarwienie, stąd przyjęło się wśród miejscowych
mówić, że to krew partyzantów. Krwy
to płyta niepokojąca, mroczna i tajemnicza. Rongwrong połączył na niej
ambientowe brzmienie z dźwiękami lasu, deszczu i przeróżnych głosów i szeptów,
co tworzy jej niesamowity klimat i sprawia, że słuchacz czuje się niemal jak
bezpośredni uczestnik tragicznych wydarzeń z Zamojszczyzny. To uczucie
potęgowane jest poprzez wykorzystanie nagrań wywiadów z byłymi partyzantami. Ich poruszające wyznania tworzą przed nami obraz
ludzi, którzy byli zmuszeni zmierzyć się z niespotykanym okrucieństwem i
niesprawiedliwością. I którzy gotowi byli ponieść najwyższą cenę za obronę
swojej ojczyzny. Dla nich było to coś zupełnie oczywistego. Jak stwierdza jeden
z partyzantów: Cała okolica i wioski były zjednoczone. Mieliśmy tylko jednego
wroga przed sobą. Nikt nikogo się nie obawiał. Nikt nikogo się nie obawiał. Tylko
Niemców.
Krwy
nie jest łatwą płytą i nie każdemu przypadnie do gustu. Ciężka atmosfera albumu
może być dla niektórych męcząca i przeszkadzać w jego odbiorze. Warto jednak
poświęcić swój czas na tę podróż w serce Puszczy Solskiej. Rongwrong tworzy
bowiem poprzez swoją muzykę niezwykle plastyczną wizję tamtych wydarzeń i
pozwala nam doświadczyć przynajmniej namiastki uczuć i emocji ich bohaterów. Poruszając
taką tematykę, zwraca także uwagę na najważniejszą wartość historii. Na pamięć.
Poniżej fragment 20-minutowego utworu Ludzie Lasu z limitowanej wersji
specjalnej:
Oj długo panowie z Pięć Dwa kazali
czekać swoim fanom na nowe wydawnictwo. Dość powiedzieć, że w tym roku minie
już pięć lat od wydania poprzedniej płyty T.R.I.P.
Po drodze ukazał się co prawda bardzo dobry solowy album Hansa (w którego
produkcji współuczestniczył również Deep), można było także podziwiać hansowe
liryki i wokal w wersji rockowej (Luxtorpeda), jednak to na nową odsłonę
kultowego duetu raperów z Poznania czekano najbardziej. I stało się! Pięć Dwa
powrócili z nowym materiałem, który zawitał właśnie na półkach sklepowych pod
tytułem N.E.O.
Przemysław „Hans” Frencel i Paweł „Deep”
Paczkowski już dawno temu wyszli poza sztywne ramy klasycznego hip-hopu. Słychać
to dobitnie w brzmieniu Pięć Dwa, za które odpowiedzialny jest ten drugi. Nie
jest to już tylko prosty hiphopowy bit, ale także zróżnicowana i urozmaicona
muzyka, garściami czerpiąca inspiracje z innych stylów. Każda ich płyta jest
trochę inna, każda jest wynikiem poszukiwań i eksperymentów oraz chęci
stworzenia nowej jakości. Poznaniacy wyróżniają się również w warstwie
tekstowej: inteligentnej, niebanalnej i niezwykle trafnie i wyraziście
opisującej otaczającą nas rzeczywistość. Mocno to kontrastuje z wieloma innymi
polskimi twórcami hiphopowymi, których liryki często są niestety właściwie o
niczym. Jak więc na tle tych dokonań wypada nowe dziecko Pięć Dwa?
Już sam początek albumu wgniata w fotel.
Otwierająca go Elektryczność w ciszy,
namaszczona przez swoich twórców jako najlepszy
numer w historii zespołu, hipnotyzuje od pierwszych dźwięków i jest moim
absolutnym faworytem z N.E.O. W dużej
mierze dzięki wykorzystaniu gitarowych sampli (których jest zresztą sporo na
całej płycie), udało się Deepowi stworzyć niepowtarzalny, zmysłowy klimat tego
utworu. Kapitalny jest jego tekst, w którym Hans i Deep przyrównują świat uczuć do oddziaływania elektromagnetycznego (elektryczność
w ciszy wypełnia powietrze/elektromagnetyczne zmysłowe napięcie/pole siłowe
przyciąga i odpycha/w zależności od wartości ładunku na dzisiaj).
Niezwykle mocny początek, a dalej nie
jest wcale gorzej. Po Elektryczności przychodzi
czas na Odwróconych -opowieść o ludzkiej alienacji w realiach XXI w. (odwróceni plecami do siebie/to
samotność/samotność w sieci). Podobnie smutny wydźwięk ma kolejny utwór - S.O.S. (tak
trudno uratować tych, co kochają bez granic/tak trudno uratować tych, co ufają
naiwnie). Po instrumentalnej Mentalności
0.01 słyszymy W tęczowych barwach - gorzką konstatację na temat ograniczania ludzkiego prawa do swobody myśli i
propagowania jedynego słusznego sposobu patrzenia na świat (niezmącony spokój w propagandowym śnie).
Do podobnych wniosków Pięć Dwa dochodzi w kolejnym utworze, Zdjąć obrożę, w którym słyszymy wezwanie
do walki z takim stanem rzeczy. Kończy go fragment piosenki Tam gdzie lekki wieje wiatr w wykonaniu
Krystyny Prońko i Haliny Frąckowiak. Psalm
52 porusza problem trudności w przebiciu się prawdy (nie chcemy wierzyć w poprawno-polityczne
bóstwa/szukamy światła). Słyszymy w nim także fragment utworu śpiewanego
przez Magdę Umer pt. Psalm
sielankowy/Gdzie ty jesteś, do którego muzykę skomponował Marek Grechuta.
To nie jedyny moment na płycie, w którym spotykamy się z Grechutą. Po Mentalności 0.02 (remix piosenki Antony And The Johnsons - Dust And Water), słyszymy bowiem kawałek o znajomym tytule Świecie nasz, w którym poznański duet wykorzystał część tekstu z utworu
Grechuty (świecie nasz/daj nam płomień,
stal i dźwięk/świecie nasz/daj otworzyć wszystkie ciężkie bramy). Z mocnym
lirykiem mamy do czynienia w Księstwie
Moonako. Tytuł piosenki to gra słowna, zaś jej tekst dotyczy sytuacji we współczesnej Polsce, w której cały czas dobrze
trzyma się (jak to określił kiedyś L.U.C) soviet
mental. Utwór rozpoczyna bardzo jednoznaczna ocena dokonań obrad Okrągłego
Stołu, kłócąca się z ogólnie przyjętą wizją tych wydarzeń (najtęższe głowy zasiadły do rozmowy/z takim
szacunkiem do każdej strony/że nawet stół nie mógł być kwadratowy). Całość
kipi ironią, którą Pięć Dwa operuje w sposób mistrzowski (czasem aż oczy bolą patrzeć jak Z UStawiczną pieczą odejmują sobie Z USt).
Później mamy krótką lekcję historii i fragment nagrania archiwalnego, poświęconego pladze stonki ziemniaczanej w Polsce lat 50. XX w. (trzeba
przyznać, że relacja z walki ludu polskiego z podstępną akcją amerykańskiego
imperializmu trzyma w napięciu). Make-up
to kapitalny rapcorowy kawałek o ogłupiającym świecie mediów. Temat ogłupienia kontynuowany
jest w utworze Ersatz, do którego powstał świetny teledysk:
W końcu przychodzi czas na utwór
tytułowy. N.E.O. to jedyna naprawdę
optymistyczna piosenka na płycie. Występuje w niej gościnnie Bartosz „Chupa”
Zawadzki, wokalista i muzyk znany z udziału w programie The Voice of Poland (i był to świetny wybór!). Co ciekawe, w tekście ponownie
mamy nawiązanie do Marka Grechuty (zapatrzeni
w tańcu, zapatrzeni w siebie). Piękna jest ta pieśń o wariatach, którzy
wierzą w lepszy świat. Album kończy zaś ostatnia odsłona Mentalności.
Niektórzy fani Pięć Dwa żyją w wiecznej
tęsknocie za czasami albumu P-ń VI i
ciężko im przyjąć nową płytę. Inni doszukują się w brzmieniu N.E.O. wpływów Luxtorpedy, co jest absurdalną
tezą, biorąc pod uwagę, że Deep nie ma nic wspólnego z zespołem Litzy. N.E.O. to nie P-ń VI, to nie Luxtorpeda, to nawet nie T.R.I.P. Neo, od greckiego néos,
oznacza coś nowego. I taka właśnie jest ta płyta – nowa, inna. Pełna trafnych
spostrzeżeń na temat naszej współczesności i pięknego brzmienia. Gorzka, bo
taka też jest często rzeczywistość, ale mimo to przemycająca w swoich tekstach
wiarę i siłę. Chwała za to Pięć Dwa, że tworzą swoją muzykę, nie zważając na dominujące trendy. Być może album nie osiągnie sukcesu komercyjnego.
Jednak to nie będzie świadczyć źle o samej płycie, tylko o polskim rynku
muzycznym. Bo płyta jest świetna. I choćbym miał czekać kolejne pięć lat na
następne wydawnictwo Hansa i Deepa, to wiem, że będzie warto.
Na koniec: coś optymistycznego. Bo
przecież megafony nie zakrzyczą walca
czystych serc.
Raz na jakiś czas zdarza się, że
powstaje piosenka wyjątkowa, daleko wykraczająca w swej treści poza to, co
rozumiemy pod pojęciem zwykłego, służącego rozrywce utworu muzycznego. Hymn,
który potrafi zdefiniować całe pokolenie. Pieśń, która ludzkie troski, obawy,
nadzieje wyraża w sposób doskonalszy niż jakikolwiek inny środek wyrazu. Republika
miała to szczęście, że stworzyła kilka takich piosenek. Nic w tym dziwnego,
przecież ich liderem był Grzegorz Ciechowski – mistrz ubierania uczuć w słowa i
muzykę. Najbardziej znaną spośród nich jest oczywiście Biała flaga. Mowa będzie jednak o innej, szczególnie mi bliskiej. O
Mojej krwi.
Moja
krew
ukazała się na singlu wydanym w marcu 1986 r., który zawierał jeszcze utwór Sam na linie. Republika planowała
wówczas dwa kolejne koncepcyjne albumy i muzycy mieli obawy, czy oba utwory zmieszczą się w ramach myśli przewodniej przygotowywanych płyt. Jako że cenili
zarówno Samego na linie, jak i Moją krew (Ciechowski przyznał w jednym
z wywiadów, że ta druga piosenka była mu szczególnie bliska), postanowili wydać
je w formie singla. Niedługo potem nieporozumienia w zespole doprowadziły do
jego rozpadu, co uniemożliwiło nagranie nowego materiału. Reaktywacja Republiki
nastąpiła cztery lata później, przy okazji koncertu gwiazd lat 80. w Opolu. Jego
zwieńczeniem było wspólne wykonanie Mojej
krwi przez wszystkich uczestników festiwalu. Na albumie długogrającym
piosenka pojawiła się dopiero w 1991 r. na płycie 1991 i to w nieco odświeżonej aranżacji. Wersja z singla została
ponownie wydana na kompilacyjnym albumie ’82-’85
z 1993 r., zawierającym nagrania Republiki z tytułowych lat.
Moja
krew
uderza swym nowofalowym chłodem i oszczędnością. Utwór opiera się przede wszystkim
na transowej melodii klawiszy, od czasu do czasu urozmaicanej przez wokalizy,
zaś jego końcówka to psychodeliczna ściana dźwięku, w której na czoło wybija
się gra saksofonu. Na samym końcu słychać jeszcze dźwięki dzwonów i
maszerującego wojska, potęgujące apokaliptyczny klimat piosenki. Ciechowski na
początku śpiewa (a właściwie krzyczy) samotnie, ale szybko dołączają do niego
głosy pozostałych muzyków, które tworzą chór aż do histerycznego zakończenia, w
którym frazy tekstu są już wykrzykiwane bezładnie. Największą siłą utworu są
jednak jego słowa, mocne i sugestywne. Moja
krew to skarga jednostki, której przyszło żyć w odhumanizowanym świecie. Człowieka,
który stara się zapomnieć o swojej smutnej egzystencji uciekając w chwilowe
przyjemności (moja krew/co chyłkiem
płynie w głębi ciała które kryje się/po ciemnych korytarzach w alkoholu w
ustach kobiet krew). Człowieka wyzyskiwanego przez państwo i Kościół (wypijaną przez kapłanów na trybunach na
mównicach na dyskretnych rokowaniach). To jego tragedie składają się na
prasowe doniesienia (to moją krwią
zadrukowane krzyczą co dzień rano stosy gazet nagłówkami barwionymi krwią).
To on jest narzędziem realizacji interesów przez możnych tego świata i to jego
kosztem podchmielone damy delikatnie
przechylają szkło. Tytułowe słowa piosenki jak mantra przewijają się w jej
trakcie, wzmacniając obecny w niej niepokój. Ostatni fragment tekstu (moja krew/i twoja też/moja krew/i wasza też)
brzmi zaś jak ponure memento.
W świecie wyłaniającym się z Mojej krwi jednostka nie ma znaczenia. Ogranicza
ją i wykorzystuje system instytucji, kolonizujący każdą sferę jej egzystencji. Jest
to zapis rzeczywistości, w jakiej żył Ciechowski. Smutny hymn pokolenia,
dorastającego w smutnych czasach. Gorzki, ale hipnotyzujący. Słuchając go nie
można jednak wyzbyć się wrażenia, że jest aktualny również dzisiaj. Bo także
dzisiaj nie brak jest zagrożeń dla wolności. Mojej i twojej też.
P.S.
Z Moją
krwią związana jest jeszcze jedna ciekawa historia. W 1985 r. Republika
wystąpiła w Jarocinie. Punkowa publiczność festiwalu nie była z tego faktu
zadowolona. Uważali Ciechowskiego i jego kolegów za zespół systemowy, gdyż ich
piosenki były puszczane w ogólnopolskich stacjach radiowych (oczywiście te najgrzeczniejsze,
dlatego przeciwnicy Republiki nie znali tak naprawdę ich twórczości). Na
dodatek byli kojarzeni ze znienawidzoną przez punków subkulturą popersów
(uczestnicy dyskotek, charakteryzowali się noszeniem tlenionych grzywek;
podobną miał wówczas Ciechowski). Kiedy wyszli na scenę przywitały ich gwizdy i
deszcz maślanek i pomidorów. Mimo to kontynuowali koncert. Jak sam Ciechowski
stwierdził: Chcieliśmy pokazać, że nie
jesteśmy chłopaczkami, których można przepłoszyć jednym tupnięciem. I odnieśli sukces. Z czasem publika uspokajała się, coraz bardziej oczarowana muzyką. Ostatni
utwór, Moja krew, został wysłuchany w
absolutnej ciszy. Po zakończeniu koncertu wybuchły brawa, śpiewy Sto lat i prośby o bis. Ciechowski
wyszedł do publiczności, ale tylko po to by powiedzieć: Teraz mnie kochacie? Taka publika nie zasługuje na bis.
Wykonanie Mojej krwi z tego pamiętnego koncertu zostało sfilmowane i
wykorzystane w dokumencie Fala,
poświęconemu Jarocinowi ‘85. Oto one:
Tomasz Organek, gitarzysta, wokalista i
autor tekstów, znany jest przede wszystkim jako członek grupy SOFA. Oprócz
działalności w toruńskim zespole, realizuje się także współpracując z innymi
muzykami (m.in. ze Smolikiem). To jednak nie wystarczało temu płodnemu artyście,
dlatego postanowił powołać do życia projekt solowy, w założeniu
charakteryzujący się gitarowym, wyrazistym, surowym brzmieniem. Tak powstał album
Głupi, a jego premiera miała miejsce
12 maja.
Pierwsza piosenka, Nazywam się Organek, to mocne otwarcie płyty. Ze swoimi szybkimi gitarowymi
riffami i szybką perkusją ociera się wręcz o punk, a jej tekst przybliża nam
samego twórcę (nazywam się Organek i mam
w sercu ranę). Dziewczyna śmierć
to z kolei muzyczna opowieść o pewnej femme fatale (ta dziewczyna to śmierć, ta dziewczyna to pistolet/a ona strzela oczami,
a w serce trafiają naboje), zakończona sugestywnym wystrzałem broni.
Progresywna Nie lubię (Mizantropia)
to prawdziwa perełka na płycie. W większości jest to utwór instrumentalny, w
którym prym wiedzie świetna gra klawiszy, budząca natychmiastowe skojarzenie z
The Doors. Jeśli chodzi o krótki tekst, to Organek informuje nas w nim, jakiego
typu osób nie lubi (nie lubię kobiet,
które pachną mydłem/ich trumny są czyste, a ich serca są zimne; nie lubię mężczyzn, którzy pachną mydliną/być
może ich ręce wcześniej pachniały padliną). Młodzież szuka sensacji to energetyczna piosenka o znudzonych
młodych, z chwytliwym refrenem. W zmysłowym Italiano
poznajemy historię miłości pewnej Anieli. Utwór rozwija się powoli, by wybuchnąć
w końcówce ścianą dźwięku. Następnie przychodzi czas na dwie anglojęzyczne
piosenki. W powolnej i leniwej King of
the Parasites słuchamy kolejnej miłosnej historii. Kapitalna Stay to z kolei rzecz o rozstaniu. Po
balladowym wstępie uderza w nas w końcu mocnymi riffami gitar i krzykiem
Organka (I want you to stay!). Po
wciągającej opowieści o pewnej zbrodni z bluesowej O, matko!, przychodzi czas na najbardziej przebojową piosenkę z
płyty, Kate Moss, do której powstał
promujący album teledysk. Potem Autostrada 666 - żartobliwa karykatura rockandrollowych piosenek drogi. Całość wieńczy Głupi ja,
bluesowy utwór o naiwności i miłosnych rozczarowaniach.
Solowy album Organka to kawał świetnej
gitarowej muzyki. Czuć w niej silne inspiracje rockowo-bluesowym brzmieniem
rodem z lat 70. i 80., jednak twórca płyty dodał również coś od siebie, co
powoduje, że nie jest to prosta kalka. W dźwiękach Głupiego dużo jest fajnego brudu, wyrazistych, zapadających w
pamięć riffów i pięknych melodii. Organek bardzo dobrze odnajduje się zarówno w
krótkich, szybkich utworach, jak i w dłuższych, progresywnych piosenkach. Proste
i oszczędne teksty skrojone są na miarę rockandrollowej muzyki i doskonale z
nią współgrają. Cieszy mnie bardzo, że na polskim rynku muzycznym pojawiła się
płyta tak prosta, szczera i bezkompromisowa zarazem. I czekam na więcej.
Alt-J to brytyjski indie rockowy zespół
z Leeds, który zadebiutował w 2012 r. płytą An
Awesome Wave. Album został pozytywnie przyjęty zarówno przez krytyków, jak
i słuchaczy. Wtedy jeszcze jako kwartet muzyków, a obecnie trio (w styczniu
tego roku zespół opuścił gitarzysta Gwil Sainsbury), zaskarbili sobie sympatię
fanów dzięki niebanalnej, urozmaiconej muzyce, w której łączą gitarowe
brzmienie z elektronicznymi dźwiękami, ciekawym tekstom i oryginalnemu wokalowi Joe
Newmana.
Taro
to ostatni z trzynastu utworów wymienionych na okładce An Awesome Wave (w rzeczywistości na samym końcu jest jeszcze jeden
hidden track – Hand-Made). Jest to
jedna z najbardziej zapadających w pamięć piosenek z płyty. Dzieje się tak przede
wszystkim za sprawą pięknej, charakterystycznej melodii przewodniej granej na…no
właśnie, na czym? Brzmi to jak jakieś połączenie mandoliny z sitarem i nadaje
piosence orientalnego charakteru w klimatach Bhangra (nazwa tradycyjnej
pendżabskiej muzyki i tańca, ale również styl muzyczny powstały w Wielkiej
Brytanii w latach 80. ubiegłego wieku, w którym łączy się zachodnią muzykę
rockową z indyjskim brzmieniem). Zagadkę rozwiązuje wersja live (od 1:22):
Rolka taśmy izolacyjnej. Rolka taśmy
izolacyjnej, za pomocą której Gwil Sainsbury tappinguje na gryfie
najzwyklejszej gitary elektrycznej. Kreatywność ludzka nie zna granic.
Tym bardziej żałuję, że Gwil nie jest
już częścią zespołu.
Tekst. Kolejny mocny punkt Taro. Jest to jedyny na płycie liryk Joe
Newmana, dla którego inspiracją były wydarzenia historyczne. Tytuł piosenki to
pseudonim artystyczny Gerty Pohorylle – niemieckiej fotografki wojennej. Tekst
opowiada zaś o ostatnich chwilach życia Roberta Capy – węgierskiego fotoreportera,
kochanka Taro. Jego ukochana zginęła w 1937 r. w takcie pracy na froncie wojny
domowej w Hiszpanii. Capa przeżył ją o niemal 20 lat: umarł na wojnie w
Indochinach w skutek wybuchu miny. Do końca ściskał w rękach swój aparat,
którym zrobił swoje ostatnie zdjęcie:
Taro
to artystyczna wizja miłości Capy i Gerty. Newman w poetycki sposób opisuje ostatnie momenty
życia Węgra i jego śmierć (mine is a
watery pit/painless with immense distance/from medic, from colleague, friend,
enemy, foe/him five yards from his leg/from you, Taro). Nasz
bohater do samego końca myśli o ukochanej, którą utracił w podobnych
okolicznościach, w jakich przyszło mu zginąć. Nieopatrzne wejście na minę ma
ich ponownie połączyć (doors open like
arms my love/painless with a great closeness). Najpiękniejsze, moim zdaniem,
słowa piosenki inspirowane są napisem z opakowań środków dezynfekujących,
nieodłącznego elementu wszelkich współczesnych konfliktów zbrojnych (do not spray into eyes/I have sprayed you
into my eyes). Świetna metafora. Nie będę pisał, jak ją rozumiem. Niech
każdy odnajdzie swoje wytłumaczenie.
Bobby The Unicorn to pseudonim Darka
Dąbrowskiego, gitarzysty z Warszawy i miłośnika starych instrumentów. Ta dosyć
oryginalna nazwa pochodzi od pudełka z jednorożcem, które Darek nazywał Bobbim.
Jak sam przyznaje, lubi gitary, które mają swoją historię i są starsze od niego.
Kolekcjonuje je, reperuje, a przede wszystkim na nich gra, co dodaje jego
utworom posmaku retro. W 2012 r. zamieścił w sieci swoją EP-kę The Bravery, która została zauważona i
umożliwiła mu występ na Open’erze rok później. W tym powraca z debiutanckim
longplayem Utopia, który w całości powstał w jego warszawskim mieszkaniu.
Płytę rozpoczyna Utophia Theme – powolne, melancholijne gitarowe intro. Kolejny
utwór, Heart & Stone, wita nas
akustyczną gitarą, do której po chwili dołącza elektryka. Piosenka rozwija się
stopniowo, by wybuchnąć w samej końcówce przestrzennym gitarowym riffem. W
tekście przewija się zaś dosyć istotne dla każdego zakochanego mężczyzny
pytanie (do you have any heart girl?).
Potem rozbrzmiewa moja faworytka: Ona ma
broń, która zdążyła już być singlem tygodnia w radiowej Trójce. Piękna
piosenka, ubarwiana od czasu do czasu wokalizami, opisująca trudności relacji
damsko-męskich (daj mi wyjść bez
dziur/żadnej krwi ani kul/pozwól nam oddzielnie być). Następnie pojawia się leniwa Balance, której chilloutowe brzmienie idealnie współgra z tekstem (just keep your balance straight/and make
sure you won’t regret/falling asleep is the hardest part/trying to calm the
raging heart). Po tym uspokojeniu przychodzi czas na
przyśpieszenie i Wilka, który uderza
w nas żwawym westernowym riffem. Pulsujący Półżywy
dom w warstwie tekstowej może budzić skojarzenia z Odchodząc Republiki (a kiedy
będziesz stąd już iść/najlepiej weź ze sobą mnie). Z kolei melancholijne Modern Times to rzecz m.in. o wychodzącej
z użycia sztuce wyrażania uczuć poprzez pisanie listów. Po kąpieli w dźwiękach powolnego,
rytmicznego Blood przychodzi czas na Duże drzewa, żywy utwór z nieco bajkowym
tekstem. Powstał do niego równie bajkowy teledysk, w którym śledzimy trochę
przerośniętego zająca przemierzającego Warszawę. Całość wieńczy spokojny,
niemal kołysankowy Cold War.
Utopia
to przyjemny, powolny rock alternatywny, przyprawiony szczyptą folku. Zbudowany
z przeróżnych brzmień gitar, nie traci nic ze swojej spójności. Dużo na nim
przestrzeni i muzycznych smaczków, które wychwytuje się przy kolejnych
odsłuchach. Pomimo podkreślania przez Bobbiego, że najważniejsza jest dla niego
melodia, siłą Utopii są również
teksty: proste, ale intrygujące. Całość sprawia wrażenie efektu jak najbardziej
przemyślanej pracy.
Bobby The Unicorn określił swój
debiutancki album jako po kosmosie spacer.
Dla mnie był to bardzo miły spacer i z pewnością jeszcze niejeden raz przemierzę
ścieżki Utopii, do czego zachęcam wszystkich
muzycznych wędrowców.
Rok 1999 przyniósł kilka ważnych premier
filmowych. W Polsce na ekranach kin wyświetlano Ogniem i mieczem Hoffmana, Pana
Tadeusza Wajdy, czy też świetny Dług
Krauzego. Tego samego roku premierę miały Dziewiąte
wrota Romana Polańskiego. Jednak sądzę, że większość kinomaniaków (jeśli
nie wszyscy) myśląc o 1999 roku, pomyśli o jednym konkretnym tytule. O dziele,
jeszcze wtedy, braci Wachowskich, czyli kultowym już filmie Matrix. Entuzjastycznie przyjęty, uznany
za wizjonerski, wszedł na stałe do kanonu kina światowego. I przyniósł ze sobą
także kawał dobrej muzyki, w tym utwór Clubbed
to Death. Każdy zna tę melodię, niewielu kojarzy jego twórcę. Dziś rzecz
będzie właśnie o nim. O Robie Douganie.
Rob Dougan jest kompozytorem i wokalistą,
który w swojej twórczości łączy muzykę elektroniczną z brzmieniem bluesa, trip
hopu i dźwiękami orkiestry symfonicznej. Urodził się w Sydney i na początku lat
90. ubiegłego wieku przybył do Londynu, gdzie dość szybko udało mu się
zaistnieć na lokalnej scenie klubowej (jako Rob D). Wspomniany Clubbed to Death skomponował na kilka
lat przed premierą Matrixa (gwoli
ścisłości, stworzył wiele wersji tego utworu; najpopularniejsza to Kurayamino Variation). Twórcy produkcji
postanowili wykorzystać go na ścieżce dźwiękowej. Sukces filmu przełożył się na
sukces Roba, który mógł wreszcie wydać swój pierwszy longplay: Furious Angel. Album, zawierający także
kultowy motyw z Matrixa, został
bardzo dobrze przyjęty przez słuchaczy. Dougan dał się poznać jako mistrz łączenia
różnych konwencji w jedną niebanalną całość, którą dopełniał jego
charakterystyczny zachrypiały głos. Był rok 2002. Świat wielkiej muzyki stał
przed Robem otworem.
I co? I nic. Rob Dougan zniknął. No, nie
tak od razu. Zdążył jeszcze skomponować piosenkę dla Sugababes… Później
kilkakrotnie pojawiała się gdzieś informacja, że ma zamiar nagrać kolejną płytę,
jednak na deklaracjach się kończyło. I cisza. Dougan zapadł się pod ziemię.
Zaintrygowała mnie ta sprawa ostatnio i postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej.
W końcu żyjemy w erze internetu, w której nic i nikt nie ma prawa się ukryć.
Trochę wysiłku i udało się! Otóż Rob Dougan jest obecnie szczęśliwym
właścicielem winiarni La Peira En Damaisela. Ma konto na Twitterze, na którym
zamieszcza wpisy poświęcone winiarstwu, filozofii i aktualnym wydarzeniom na
świecie. No ale co z muzyką? Jak można zrezygnować z jej tworzenia będąc tak
nietuzinkowym artystą, na dodatek osiągającym sukcesy? I to po jednej płycie!
Czy to wino jest aż tak dobre?
Nie
ukrywam, na początku życiowe decyzje Roba Dougana zbulwersowały mnie. No bo jak
można być tak samolubnym i nie myśleć o kolejnych pokoleniach słuchaczy? Jednak
ochłonąłem i spojrzałem na tę sprawę z innej strony. Ilu muzyków nie wnosi już
nic nowego swoją aktualną twórczością, tylko odcina kupony od poprzednich
dokonań? Ile zespołów reaktywuje się po latach i obserwując ich ma się silne
przeświadczenie, że niekoniecznie zrobili to z pobudek artystycznych? Może Dougan
zrealizował się jako kompozytor i postanowił pójść w innym kierunku, aby
niczego nie udawać? Zastanawiając się nad tymi pytaniami, doszedłem do wniosku,
że Rob D być może zrobił coś, na co niewielu stać. Zrezygnował na własnych warunkach.
A potem zerknąłem jeszcze raz na jego
twitterowe konto:
Czyli jest jeszcze nadzieja dla
przyszłych pokoleń.
Kilka tygodni temu muzycy Budki Suflera wypowiedzieli
się w jednym z wywiadów na temat nielegalnego ściągania muzyki z internetu. Jak
można się domyślić, określili ten proceder jako kradzież. Nikt się specjalnie
ich żalami nie przejął, a już z pewnością nie wzruszyło to internetową społeczność.
Ot, kolejny negatywny głos w tej sprawie oddany przez kolejnych sfrustrowanych
muzyków. Było ich przecież wielu. Patrząc tylko na nasze podwórko wystarczy
wymienić: obrzucającego inwektywami swoich fanów Kazika; pierwszego obrońcę
ACTA w III RP – Zbigniewa Hołdysa; obawiającego się biedy Litzę; okradzioną
Kaję, zbulwersowanego L.U.C-a itp., itd. Internauci ewentualnie przeczytają te
wypowiedzi, obrzucą je błotem, podpiszą petycję w imię wolności w sieci, a
następnie odpalą znów torrenty.
Jednym z tych sfrustrowanych muzyków jest Grabaż. Jego Strachy Na Lachy popełniły
nawet piosenkę o internautach, pod znamiennym tytułem: I can’t get no gratisfaction. Grabaż ironicznie piętnuje w niej nie
tylko nielegalne ściąganie muzyki, lecz również wylewający się z czeluści sieci
jad (popularnie zwany hejtem) tych,
którzy zawsze są w przewadze i zawsze grają u siebie. Utwór składa się
w dużej mierze z autentycznych cytatów z forów internetowych. Jest to zbiór
błyskotliwych wypowiedzi użytkowników internetu na temat polskich artystów,
który z pewnością osiągnie kiedyś wysoką wartość historyczną. Mamy więc np.
Czesława, który wciąż tarmosił Gochę, by
mu dała za darmochę; Gienka Loskę, któremu z butów wystaje wioska; czy też Pawła Kukiza, który od tej wódki już wyłysiał. Grabaż nie
mógł oczywiście pominąć również swojej skromnej osoby (skończony matoł, on się skończył nim się zaczął). Pierwsza to bodaj
piosenka w naszym kraju, która w sposób tak dosadny a zarazem wyrafinowany
uderza w tych, którzy uważają, że wszystko
powinno być za darmo.
Jednak
czy Krzysztof Grabowski i inni muzycy nie przesadzają? Przyjrzyjmy się niektórym
argumentom oskarżonych o kradzież. A więc tak: płyty są drogie i większości
Polaków nie jest na nie stać a wszystkim należy się wolny i równy dostęp do
kultury. Nie zgadzam się z tym, że cena trzydziestu paru złotych za album
(standardowa cena płyt polskich artystów) jest wygórowana. Jednak przyznaję: co
innego kupić miesięcznie jeden, dwa krążki, co innego dziesięć. Dyskusyjna jest
jednak kwestia wolnego i równego dostępu
do kultury.Skąd wywieść tę
wolność? Dlaczego, skoro przyjmuje się, że jeśli kogoś nie stać na samochód, to
nie będzie go mieć, to jednak ten ktoś ma prawo posiadać płytę za darmo? Kolejny
argument: kto będzie chciał kupić album w sklepie i tak to zrobi. Obawiam się,
że akurat tego nie jesteśmy w stanie zweryfikować, bo opierać możemy się tylko
na deklaracjach, co jest słabym fundamentem. I jeszcze jeden: internet daje
muzykom najlepszą możliwość promocji. Udostępnianie muzyki w sieci pozwala
słuchaczom poznać ją, co może ich skłonić do zakupu oryginalnej płyty. I w tym
punkcie jestem w stanie przybić piątkę z wszystkimi bojownikami wolnego dostępu do kultury.
Będąc już zupełnie poważnym: jestem
zdecydowanie przeciwny cenzurowaniu internetu, nawet jeśli byłoby to powodowane
walką o egzekwowanie praw do własności intelektualnej. Kiedyś stanąłbym w
pierwszym szeregu z Zbigniewem Hołdysem, wnoszą w rękach sztandar okradanych
muzyków. Mój radykalizm w tej kwestii jednak zmalał. Zmalał z powodu…miłości do
muzyki. Ogrom pięknych dźwięków i słów z tymi dźwiękami połączonych, tworzonych
przez artystów na całym świecie, powoduje, że trudno jest (fizycznie i finansowo) być na bieżąco ze wszystkim. Wolny przepływ muzyki przez sieć sprawia, że to
zadanie staje się łatwiejsze. Dzięki niemu mogę poznać nowych wykonawców i
pójść na ich koncert oraz (nie inaczej!) kupić płytę. Najlepiej ujął to zaś nie
kto inny, jak sam Grabaż. Zapytany, dlaczego nie popiera ACTA, skoro jest
przeciwny darmowemu pobieraniu muzyki z sieci, stwierdził:Ano wyszło mi w tej mojej biednej
łepetynie, że od pieniędzy, które są zajebiście ważne - ważniejsza jest
wolność. A wolność jest bezcenna i ja okradany artysta cenię ją jednak wyżej
niż pieniądze, które mi się kradnie […] Skoro taka ma być cena za wolność – jestem
gotów za nią zapłacić. Amen. Ok, ktoś spyta w takim
razie: po co był mi ten cały wywód?
Bo jedna kwestia w tym całym sporze
szczególnie mi się nie podoba. Roszczeniowa i cyniczna postawa zwolenników
wolnego pobierania z sieci. I ich oburzenie wobec tych, którzy ośmielają się
upomnieć o zapłatę za swoją pracę. Tak, tworzenie muzyki to praca i należy się
za nią wynagrodzenie. Tymczasem każdy muzyk, który choćby mimochodem wspomni o
tym fakcie, jest niejednokrotnie obiektem frontalnego ataku. Nie szuka się
rozwiązań problemu. Protestowano przeciw ACTA, ale nie proponowano alternatywy.
Bo nie uznano tego za potrzebne. Bo ma pozostać tak, jak jest. Ale problem
pogodzenia wolności w internecie z prawami do własności intelektualnej
istnieje. Jak go rozwiązać?
Chyba żadne rozwiązanie prawne nie
będzie wystarczające. Rzecz idzie bowiem o uznanie pewnych zasad. Internauci
często atakują muzyków, twierdząc, że całe to zamieszanie wynika z ich chciwości.
Żyjemy w mocno cynicznym świecie, więc takie wypowiedzi nie dziwią. I być może
w pewnych przypadkach trafiają w punkt. Być może czasem faktycznie chodzi o
nowy samochód, czy domek na Teneryfie. Ale może spojrzymy na to z innej strony?
Większość najgłośniej protestujących przeciw internetowej rzeczywistości
polskich muzyków pochodzi z innej epoki. Z czasów, kiedy marzono o posiadaniu
albumów ulubionych zespołów. Było to jednak utrudnione przez ówczesny system.
Mało wytwórni, słaba dystrybucja, cenzura, wszystko to przeszkadzało w
korzystaniu z dobrodziejstw polskiej i zagranicznej sceny muzycznej. Dlatego
nagrywano koncerty na kultowe już magnetofony Unitra. Dlatego szczytem prestiżu
wśród młodzieży było, jeśli ktoś mógł zdobyć płyty z zagranicy. Dlatego oblegano
targi płyt, na których można było się nimi wymieniać. Dlatego darzono większym
szacunkiem ten owoc czyjejś pracy, jakim jest muzyka. Banalna prawda: doceniamy
coś dopiero, kiedy nam tego brak.
Zazdroszczę im. Nie
czasów, w których żyli, ale tego, czego ich te czasy nauczyły i jakie wyrobiły
w nich postawy. No, w części z nich. Dzisiaj jest inaczej. Niekoniecznie
gorzej. Inaczej. Ale cóż. Płać za swoją
popularność.
O czym jest ten blog? O muzyce. O jej
treści, twórcach i o tym, do czego nas inspiruje.
Czym jest muzyka? Dla każdego pewnie
czymś trochę innym. Dla mnie jest najlepszą drogą wyrażania myśli i uczuć. Jest
sposobem uchwycenie rzeczywistości, zarówno tej minionej, jak i obecnej. Pozwala
nam na bycie szczerymi wobec siebie i innych. I wreszcie: muzyka jest
pretekstem. Pretekstem do rozmyślań, zachwytów i zmartwień. Bo muzyka to zawsze
dobry punkt wyjścia.
Skąd nazwa? Oczywiście z piosenki. Polskiej
piosenki. Nie podam jej tytułu i twórcy, jeśli ktoś będzie ciekaw, odnajdzie ją
bez problemu. Pojawia się w niej tekst o pracownikach
instytucji zatykających kanały artykulacji. I chociaż odnosi się do
minionego systemu, to jest w dalszym ciągu aktualny. Dzisiaj również nie brak
tych, którzy chcą nam zamknąć usta. A muzyka wciąż im przeciwdziała.