To był cios! Błądząc w odmętach sieci
natknąłem się przypadkiem na piosenkę, która dosłownie wystrzeliła mnie z
kapci. Dzięki niej dotarłem z kolei do EPki Happy Machine (udostępnionej absolutnie za darmo w internecie).Jej autorem jest bośniacki zespół
Dubioza Kolektiv, który (pomimo mej całej sympatii do bałkańskich klimatów)
jakimś cudem umknął mojej uwadze. Nim więc wymyślę sobie dostatecznie surową
karę za to karygodne przeoczenie, postanowiłem napisać kilka słów o tym
przezacnym muzycznym zjawisku.
Dubioza Kolektiv powstał w 2003 r. i ma
już w swoim dorobku sześć longplayów. Ich muzyka to zwariowana mieszanka ska,
reggae, dubu i rocka. Piosenki śpiewają zarówno w
języku bośniackim, jak i angielskim. Opublikowana kilka dni temu EPka zapowiada
ich siódmy album, który ma ukazać się w przyszłym roku. Umieszczenie jej w
sieci za darmo nie jest dla fanów żadną nowości, ponieważ panowie z Dubioza
Kolektiv robili to już wcześniej, a poza tym są gorącymi orędownikami wolnego
dostępu do muzyki.
Happy
Machine składa się z trzech piosenek. Tą, która tak mną sponiewierała,
jest No Escape (from Balkan). Ciężkie
riffy gitar przeplatają się w niej z charakterystycznym bałkańskim brzmieniem i rytmem ska, a cała
opowiedziana w tekście historia dotyczy pewnego gastarbeitera, który chce wyrwać się z Bałkanów na Zachód w
poszukiwaniu lepszego życia. Cudowny, niezwykle dynamiczny kawałek (do którego powstał
też świetny teledysk), a w kolejnych utworach tempo nie słabnie. Piosenka Free.mp3 poświęcona jest wspomnianej
wolności w sieci (our music is for
free/you can download .mp3/keep it playing on repeat/if you hate it - press
delete) i zadedykowana twórcom słynnej pirackiej strony thepiratebay.org.
Kto czytał wcześniejsze posty, ten wie jakie jest moje zdanie na temat
ściągania muzyki z sieci, niemniej jednak zawsze będę darzył ogromną sympatią
artystów, którzy dobrowolnie udostępniają swoją twórczość za darmo słuchaczom.
Ostatnim utworem z EPki jest Hay Libertad,
pierwsza hiszpańskojęzyczna piosenka w dorobku Dubioza Kolektiv, nagrana z
gościnnym udziałem zespołu La Pegatina (rzecz jasna z Hiszpanii). I jest to
kapitalny finał tej krótkiej, acz intensywnej bałkańskiej imprezy.
Happy
Machine to z pewnością dopiero początek mojej znajomości z
Dubioza Kolektiv. I gorąco zachęcam wszystkich, aby również wyruszyli w tą muzyczną
podróż z sympatycznymi Bośniakami. Na początek możecie ściągnąć (for free!)
najświeższą EPkę stąd: http://goo.gl/O0p5vQ. Posłuchajcie,
oceńcie, if you hate it – press delete.
Ale gwarantuję, że tego ostatniego nie zrobicie.
Wydany na początku 2004 r. album
szkockiej grupy Franz Ferdinand, zatytułowany po prostu Franz Ferdinand, okazał się być wielkim hitem, bijąc rekordy
sprzedaży i zdobywając liczne wyróżnienia. Szczególny wpływ na sukces zespołu z
Glasgow miał promujący tę płytę singiel Take
Me Out – rytmiczny, lekko funkujący utwór, z charakterystycznym, mocno
zapadającym w pamięć riffem gitary. I właściwie mogłoby się wydawać, że jest to
lekka, łatwa i przyjemna piosenka (ot, taki kolejny rockowy szlagier), jednak
intrygujący tekst każe się zastanowić, czy rzeczywiście jest ona taka beztroska.
Bo oto ze słów Take Me Out wyłania się nam nader ciekawa historia. Bohater utworu
określa siebie jako celownik (I'm just a cross-hair), oddalony tylko o jeden strzał od jakiejś tajemniczej osoby
(I'm just a shot away from you). O
wspomnianej osobie ciężko coś jednoznacznie powiedzieć poza tym, że
najprawdopodobniej niebawem rozstanie się w jakiś sposób z naszym bohaterem (I know I won't be leaving here with you).
Przez całą piosenkę przewija się zaś natarczywy okrzyk (take me out!), skierowany albo do wspomnianej wcześniej osoby, albo
może do kogoś zupełnie innego. W kontekście użytych wcześniej słów (cross-hair, shot) wyrażenie take me out
jednoznacznie kojarzy się ze zdejmowaniemcelu przez snajpera. Miłosne
perypetie porównane do pojedynku snajperskiego? Historia zrezygnowanego
człowieka, któremu jest już wszystko jedno? Pewnie każdą z tych interpretacji (jak i jeszcze parę innych) dałoby się spokojnie obronić i uargumentować, jednak
geneza utworu związana jest tak naprawdę z bardzo konkretną sytuacją.
Wskazówką jest już sama nazwa zespołu:
Franz Ferdinand, czyli Franciszek Ferdynand. Chodzi oczywiście o arcyksięcia
Franciszka Ferdynanda Habsburga, następcę tronu Austro-Węgier, zastrzelonego 28
czerwca 1914 r. w zamachu w Sarajewie. Zamach został zorganizowany przez
serbską organizację nacjonalistyczną o nazwie Czarna Ręka i zginęła w nim również
żona arcyksięcia, Zofia. Właśnie to słynne wydarzenie, uznawane za symboliczną
bezpośrednią przyczynę wybuchu I wojny światowej, było inspiracją dla tekstu Take Me Out. W piosence przedstawiony
jest moment pomiędzy śmiertelnym postrzeleniem Zofii, która jako pierwsza
została trafiona przez zamachowca Gawriła Principa, a śmiercią Ferdynanda. Arcyksiążę
jest świadomy tego, że zaraz również zginie, że dzieli go od jego zmarłej
ukochanej jeden strzał. I zdaje się,
że pragnie tego, stąd jego prowokacyjny okrzyk: take me out! Jak wiemy, jego życzenie zostało spełnione.
Tak to wielka (i smutna) historia stała
się inspiracją dla przyjemnego rockowego przeboju.
Czy
jesteś w stanie zmienić kolor swoich włosów? Czy możesz nosić ubiór, który w
sumie jest ci obcy? I czy, będąc w sumie urodzonym facetem, zachowywać się tak,
by wyglądać jak kobieta? – od postawienia takich pytań Kazik
Staszewski rozpoczyna jedną ze swych piosenek z płyty 12 groszy. Jej tytuł zawiera zaś kolejne, fundamentalne dla każdego
artysty muzycznego pytanie: Jak bardzo
możesz zmienić się, by sprzedać swą muzykę? No właśnie. Problem sprzedawania się, komercjalizacji, czy też popularnego kończenia się muzyków jest jednym z bardziej lubianych tematów
rozmów i sporów fanów. Sam Kazik coś o tym wie, będąc bohaterem strony
internetowej: Kazik się skończył, czyli
żenująca ruchawka w odcinkach, na której jej autor dokonuje wytrwale i nieprzerwanie
od 2006 r. wpisów mających potwierdzić tytułową tezę. Na dodatek Staszewski
jest również członkiem zespołu Kult, który (jak wszyscy wiemy) regularnie kończy się już od jakiś 10 lat. O dziwo,
w międzyczasie Kazimierz wydał wspomnianą solową płytę 12 groszy, która uchodzi dosyć powszechnie za kultową, a jej
tytułowy utwór został nawet ostatnio wybrany w pewnym plebiscycie Piosenką 25-lecia. Jak widać solowe i
zespołowe kończenia się nie idą ze
sobą w parze.
Oczywiście skończonych artystów było i jest w naszym kraju dużo więcej.
Republika skończyła się w latach 80.
(po reaktywacji była już wyraźnie sprzedaną
kapelą). Grabaż skończył się
definitywnie po Pidżamie Porno, bo jego Strachy Na Lachy to już zdecydowanie skomercjalizowany zespół. Tak popularna
w ostatnich latach Coma oczywiście również się
sprzedała, o czym dobitnie świadczy jej popularność, a jakby tego było
mało, jej lider, Piotr Rogucki, występuje jako juror w telewizyjnym talent
show. Sprzedanie się Roguckiego
związane jest z kolei także z innym sprzedaniem
się, mam tu mianowicie na myśli zespół Frontside, który ośmielił się nagrać
piosenkę z rzeczoną zakałą Roguckim, jak również wydać album, na którym (o
zgrozo!) Auman postanowił sobie pośpiewać, a nie ryczeć. Rodzime przykłady
można by mnożyć w nieskończoność, nie mówiąc już o przykładach zagranicznych,
dlatego w odniesieniu do tych drugich poprzestanę na wspomnieniu o najbardziej
spektakularnym ze skończeń się, czyli
Metallice, która oczywiście skończyła się
na „Kill ‘Em All”.
Ale tak właściwie jaki czynnik decyduje
o tym, że jakiś artysta lub zespół się
skończył i sprzedał? Odpowiedź
jest prosta: fani. To oni są sędziami, których wyroki są nieomylne i niepodważalne.
Szczególnie, kiedy muzyk postanowił bezczelnie grać coś innego, niż to, za co
został pokochany przez swoją publiczność. Komercja! Przecież każdy z nas chce
słuchać w kółko tego samego! Jesteśmy fanami i żądamy, aby grano nam to, czego
sobie życzymy, choćby miałby to być wykonywany dwadzieścia razy z rzędu Leszek Żukowski! A występy w programach
telewizyjnych, albo w reklamie? Ikona punk rocka, John Lydon, został przez
aklamację uznany za skończonego po
swoim występie w reklamie masła. Co prawda Lydon uczynił tak, gdyż potrzebował
pieniędzy na trasę koncertową Public Image Ltd., czyli w pewnym sensie zrobił
to dla swoich fanów, jednak kogo to obchodzi? Wyrok zapadł.
Problem polega na tym, że fani mają
problem. Problem ze zdefiniowaniem tego, czym tak naprawdę jest komercja w muzyce. Bo jeśli przyjmiemy
ogólną definicję, że jest tworzeniem muzyki dla pieniędzy, to wtedy należy
uznać, że każdy artysta, który zarabia na swojej twórczości, jest
skomercjalizowany. Jednak czy jest to czymś z góry złym? To chyba piękna
sprawa, że można robić to, co się kocha i jeszcze móc się z tego utrzymać,
dzięki czemu ma się więcej czasu na robienie tego, co się kocha. Możliwość
utrzymywania się z muzyki pozwala jej twórcom na nieskrępowane zaangażowanie
się w dalsze tworzenie. Nic więc dziwnego, że chcą na swej twórczości zarabiać
i nie oznacza to automatycznie spadku jakości ich sztuki. Dlatego potrzebna
jest inna, bardziej precyzyjna definicja komercji.
I tutaj cofamy się do punktu wyjścia, czyli piosenki Kazika, która (pomimo
tego, że składa się z samych pytań) stanowi kapitalną odpowiedź na pytanie o
znaczenie tego słowa. Komercja w
muzyce, to nie zmienianie się artysty w ogóle, a zmienianie się dla pieniędzy i
poklasku. To sprzeniewierzanie się swoim zasadom i ideałom w imię materialnych
korzyści. To sytuacja, w której pieniądz przestaje być środkiem, a staje się
celem. Takie ujęcie problemu stawia zaś w innym świetle narzekania fanów typu: (tutaj wstaw nazwę muzyka lub zespołu) to
nie to co kiedyś i w ogóle to już dawno się skończył/ła/li.
Bo dostosowanie się muzyka do zachcianek
fanów to także komercja. Jeśli artysta przestaje robić to, co chce i co czuje,
a robi to, czego się od niego oczekuje, przestaje być artystą. I niestety:
niejeden z nich tak właśnie postępuje, odcinając już tylko kupony od swoich
wcześniejszych osiągnięć. A w życiu dobrego artysty powinien nadejść taki
moment, kiedy będzie potrzebował spróbować czegoś nowego. Nie bądźcie więc zbyt
pochopni w ferowaniu fanowskich wyroków. Oceniajcie jakość dzieła takim jakim
jest, a nie to czy idzie ono w parze z waszymi przyzwyczajeniami. Więcej
pokory, więcej cierpliwości. Gwarantuję, że jedyną rzeczą, którą ryzykujecie,
jest odkrycie nowych pokładów pięknej muzyki.
Lata 70. XX w. w Wielkiej Brytanii to
okres kryzysu gospodarczego i niepokojów społecznych. Czas fermentu, który
ogarnął masy młodych, wchodzących w dorosłość ludzi, pozbawionych perspektyw na
przyszłość. W takich okolicznościach nietrudno było o rewolucję. I do rewolucji
doszło. Nie był to przewrót polityczny. Nie obalono żadnego rządu, ani nie
ścięto królowej. Była to rewolucja w sztuce, a przede wszystkim w podejściu do
muzyki. Muzyki, w której najważniejszy stał się przekaz, treść, i którą mogli
tworzyć wszyscy, którzy mieli coś do powiedzenia, bez względu na muzyczne
umiejętności. Jak to trafnie określił Bono: Nagle
idee stały się ważniejsze od gitarowych solówek. Tak powstał brytyjski punk
rock.
Wszystko zaczęło się od Sex Pistols. Ten
londyński zespół w trakcie swojej krótkiej egzystencji przewrócił właściwie brytyjską
scenę muzyczną do góry nogami. Członkowie Pistols byli wulgarni, szokowali, obrażali,
przekraczali granice dobrego smaku, czyli robili wszystko to, co było źle widziane
i co jednocześnie przynosiło im rozgłos. Ich celem był chaos. Taka postawa
szybko uczyniła ich ikonami młodzieży, z której się przecież wywodzili i która
borykała się z takimi samymi problemami jak oni. Tym samym inspirowali innych
do pójścia ich śladem. Jednym z zainspirowanych był John Graham Mellor, lepiej
znany jako Joe Strummer.
Joe przyszedł na świat 21 sierpnia 1952
r. w Ankarze. Jego ojciec był dyplomatą, dlatego rodzina często zmieniała
miejsce zamieszkania. Taki styl życia pozwolił mu poznać różne kultury, co
miało niebagatelny wpływ na jego późniejszą twórczość. Jednak jego pochodzenie
było nietypowe jak na punka, którym miał się stać. Ruch punkowy składał się
przede wszystkim z dzieci robotników, tymczasem Strummer pochodził z dobrze
usytuowanej rodziny. Mimo to nie był grzecznym i ułożonym dzieckiem. Już po
powrocie do Wielkiej Brytanii, w czasie nauki w szkole z internatem w Londynie, należał do
szkolnego gangu i przejawiał wyraźny sprzeciw wobec władzy, kontroli i
konformizmu. Uczył się źle, co było powodem jego kłótni z ojcem. Kiedy miał 18
lat, jego o rok starszy brat David popełnił samobójstwo. Odcisnęło to silne
piętno na Joe. Przed śmiercią David popadł w fascynację nazizmem i m.in.
dlatego treści antyfaszystowskie stały się tak istotną częścią twórczości
Strummera.
Joe od najmłodszych lat był miłośnikiem
muzyki. Jednym z jego ulubionych wykonawców był Woody Guthrie, którego imię
stało się pierwszym przydomkiem Strummera. W 1974 r. założył zespół 101’ers.
Kapelę współtworzył z przyjaciółmi, z którymi mieszkał na squacie przy 101
Walterton Road. I to właśnie na koncercie z 101’ers dwa lata później poznał Sex
Pistols. Pistolsi zrobili na nim ogromne wrażenie. Nigdy wcześniej nie spotkał
się z taką energią i taką bezkompromisowością w muzyce. Wtedy też poznał
Berniego Rhodesa – menadżera, który w początkowym okresie działania Sex Pistols
opiekował się zespołem razem z Malcolmem McLarenem. Rhodes został jednak
odsunięty od grupy, a jako że miał bardzo rozdmuchane ego (zwykł mówić, że to
on stworzył punk), to postanowił stworzyć grupę konkurencyjną dla Pistolsów.
Zachwycony postacią Joe Strummera (czyli: szarpidruta;pod takim pseudonimem funkcjonował od
1975 r.), wybrał go na frontmana zespołu. Joe z dnia na dzień porzucił 101’ers
i dołączył do nowo powstałej kapeli – The Clash.
The Clash różnili się od Sex Pistols. Zespół
McLarena był nihilistyczny i nie przedstawiał niczego konstruktywnego. Pistolsi
byli zaczątkiem rewolucji. Rozbłysnęli nagle płomieniem trawiącym wszystko na
swojej drodze i równie szybko zgaśli. The Clash byli inni i to przede wszystkim
za sprawą Joe Strummera. Joe nie tylko krytykował, piętnował, czy też szydził z
otaczającej go rzeczywistości. To nie był prosty, naiwny bunt, oparty jedynie
na negacji. Strummer przedstawiał zarówno przyczyny problemów, jak i propozycje
ich rozwiązania. Poruszał tematy lokalne, jak i te o bardziej uniwersalnym
wydźwięku. Miał poglądy silnie lewicowe i potrafił dosadnie przedstawiać je w
pisanych tekstach. W swoich piosenkach przeciwstawiał się wojnie, przemocy,
faszyzmowi, establishmentowi, nierównościom społecznym i nawoływał to
porzucenia bierności i walki o swoje prawa. Opowiadał w nich o wydarzeniach z
kraju i ze świata, uświadamiając politycznie swoją publiczność, która nie
zwykła czytać gazet. Publika była dla niego przyjaciółmi. Potrafił wpuszczać
ludzi za darmo na koncerty tylnymi drzwiami, czy też do garderoby zespołu,
nigdy też nie odmawiał, kiedy ktoś obcy prosił go o pieniądze.
Recz jasna Joe Strummer nie był ideałem.
Ulegał typowym pokusom spotykającym członków zespołów rockowych, takim jak alkohol,
sex i narkotyki. Perkusista The Clash, Topper Headon, przyznał kiedyś, że
Strummer przespał się z jego dziewczyną i nie miał być to przypadek
odosobniony. Problemy narkotykowe dotykały każdego członka zespołu (Topper
opuścił grupę w 1982 r. ze względu na uzależnienie od heroiny). Rosnąca popularność
grupy tylko zwiększała ilość tych pokus. A stawali się popularni bardzo szybko.
Wpływ na to miały nie tylko świetne i mocno zaangażowane teksty Strummera, ale
również muzyka, w której z czasem pojawiały się coraz liczniej elementy innych
niż punk gatunków muzycznych, takich jak: reggae, ska, folk, czy też
rockabilly. Trzeci album The Clash, London
Calling (1979 r.), jest jednym z najlepszych albumów w historii muzyki
rockowej. W następnym roku wyszedł Sandinista!, zaś w 1982 r. Combat Rock z bodaj najbardziej
przebojowym utworem w historii zespołu: Should
I Stay or Should I Go. Grupa osiągnęła sukces w Stanach Zjednoczonych,
stała się rozpoznawalna, występowała na wielkich stadionowych koncertach.
Popularność zaczęła jednak doskwierać Strummerowi. Czuł, że sprzeniewierza się
swoim ideałom i staje się taki sam jak ci, których zachowanie piętnował. Na
dodatek nasilały się konflikty pomiędzy członkami zespołu. Niedługo po wydaniu
rozczarowującego albumu Cut the Crup
(1985 r.) The Clash kończą działalność.
Po rozpadzie The Clash Strummer
poświęcił się różnym zajęciom. Wystąpił w paru filmach, tworzył muzykę filmową.
W 1989 r. nagrał z zespołem The Latino Rockabilly War płytę Earthquake
Weather, co posłużyło mu jako
sposób na wyplątanie się z ciągnącej się za nim jeszcze z czasów The Clash
umowy z wytwórnią Epic. Z premedytacją stworzył ambitny i trudny materiał, co
przełożyło się oczywiście na słabą sprzedaż (chociaż recenzje krytyków były
pozytywne) i doprowadziło do zakończenia współpracy z Epic. W latach 90.
współpracował krótko z zespołem The Pogues, prowadził również autorską audycję
radiową. Jednak w dalszym ciągu nie czuł się szczęśliwy. Zaczął poszukiwać
nowych muzycznych inspiracji. Najpierw zainteresował go rave, a następnie uległ
fascynacji muzyką etniczną. Jego doświadczenia z dzieciństwa wyrobiły w nim
ciekawość i otwartość na odmienne kultury. Jak sam stwierdził: Jeśli zawężasz
horyzonty, to zabijasz żywotność muzyki. Organizował ogniska, przy których
grano, śpiewano i prowadzono długie rozmowy. Pewnego dnia, na pewnym koncercie,
poznał gitarzystę Antony’ego Genna, który zwrócił na siebie jego uwagę biegając
nago po scenie. Wystarczyła krótka rozmowa, by postanowili założyć zespół.
Takie były początki grupy The Mescaleros. Kapela składała się z
utalentowanych multiinstrumentalistów i łączyła w swojej muzyce różne style,
czerpiąc garściami z brzemień z różnych stron świata. To było to, czego szukał
Strummer. Znów ruszył w trasy koncertowe i nagrał z The Mescaleros trzy
świetne płyty (ostatnia została wydana już po śmierci Joe). Jego teksty
poruszały te same problemy, co teksty z czasów The Clash. Bo też niewiele się
zmieniło.
Joe Strummer
zmarł 22 grudnia 2002 r. w Broomfield wskutek zawału, spowodowanego niewykrytą
wcześniej wadą serca. Podczas jednego z nagrań telewizyjnych realizator
spytał Joe, czy chciałby jakiś napis pod swoim nazwiskiem. Strummer bez wahania
odpowiedział: Wojownik punk rocka. Bo
też i całe jego życie było walką. Nie tak często spotyka się artystów, którzy
potrafią żyć w zgodzie ze swoimi ideałami pomimo przeciwności losu. Ta sztuka
udała się Joe, chociaż naturalnie nie uniknął wpadek. Był to niezwykle wrażliwy
człowiek. Kiedy dowiedział się, że Amerykanie umieścili tytuł piosenki The
Clash, Rock the Casbah,na bombie w czasie I wojny w Zatoce,
rozpłakał się, nie mogąc uwierzyć, że ktoś tak podle wykorzystał jego
twórczość. Na szczęście spotykał się również w swoim życiu z dowodami na to, że
warto wierzyć w ludzi. Bo ludzie byli dla niego najważniejsi. Dlaczego? Oddajmy
głos samemu Joe Strummerowi:
Chcę powiedzieć, że ludzie mogą zmieniać
wszystko, co zechcą. Wszystko, co istnieje. Ludzie pędzą, podążając swoimi
ścieżkami. Ja jestem jednym z nich. Ale przestańmy wreszcie zachowywać się
bezmyślnie. Ludzie mogą wszystko. Właśnie to pojąłem. Ludzie szkodzą sobie
nawzajem. Dlatego, że ich odczłowieczono. Czas postawić człowieczeństwo w
centrum uwagi. I trzymać się tego. Chciwość donikąd nie prowadzi. Powinni
napisać to na bilbordzie na Times Square. Bez innych jesteśmy niczym. Taka jest
moja filozofia.
Muzyka: Andrzej Adamiak, Zbigniew
Nikodemski, Piotr Mikołajczyk
Słowa: Andrzej Adamiak, Andrzej Senar
Dzisiaj, w wieku 74 lat, zmarł w
Warszawie Janusz Kondratowicz – poeta, satyryk, dziennikarz i autor tekstów
wielu polskich przebojów. To on napisał słowa do takich piosenek, jak np. Trzynastego, Tyle słońca w całym mieście, Dziesięć
w skali Beauforta, Papierowy księżyc,
czy też Zakochani są wśród nas.
Współpracował również z zespołem Rezerwat, pomagając jego liderowi, Andrzejowi
Adamiakowi, w tworzeniu tekstów na ich dwa pierwsze albumy. Owocem tej
współpracy była m.in. jedna z najpiękniejszych polskich rockowych ballad – Zaopiekuj się mną.
Na początku działalności Rezerwatu Andrzej
Adamiak nie czuł się do końca pewny swojego tekściarskiego warsztatu, dlatego prosił
o pomoc Janusza Kondratowicza, który na okładkach albumów zespołu figurował pod
pseudonimem Andrzej Senar. Utwór Zaopiekuj
się mną został wydany na płycie Serce
w 1987 r., chociaż powstał dwa lata wcześniej. Zbudowany był wokół basowego
riffu Adamiaka. Lider Rezerwatu napisał tekst piosenki w 15 minut, jednak i tak
czuł potrzebę skonsultowania się z Kondratowiczem. W taki sposób udało się
stworzyć niezwykle oszczędny i prosty tekst. Był on odzwierciedleniem poglądu
Kondratowicza, zgodnie z którym, wszystko, co chcemy powiedzieć, powinniśmy
zawierać w trzech słowach.
Nagranie Zaopiekuj się mną miało miejsce pewnej nocy i już rankiem
następnego dnia utwór zadebiutował na antenie radiowej Trójki. Adamiak niespecjalnie
wierzył w jego powodzenie, sądząc, że będzie to zwykła pościelówka, której nikt nie zauważy. Mylił się jednak
bardzo, ponieważ natychmiast stała się hitem i wizytówką zespołu. Dzisiaj jest
to już piosenka kultowa, która ujmuje kolejne pokolenia słuchaczy prostotą formy
i jednoczesną bogatością zawartych w niej emocji.
Pierwsze wykonanie utworu miało miejsce
na koncercie Przeboje Dwójki i jest z nim związana pewna anegdota. Wśród
zaproszonych wykonawców był również zespół z Wielkiej Brytanii. Rezerwat nie
był wówczas kapelą znaną i jego członkowie postanowili się wymalować i ubrać
kolorowo. Kiedy wyszli na scenę i zaczęli grać Zaopiekuj się mną, ktoś za kulisami stwierdził: Zobaczcie - tak to się robi, tak grają
Angole! Można sobie wyobrazić jakie było jego zdziwienie, kiedy usłyszał polski tekst.
Dzisiaj żegnamy zasłużonego dla polskiej
muzyki człowieka, który potrafił współpracować z artystami reprezentującymi
różne style muzyczne. Pierwsze słowa, które przyszły mi na myśl, kiedy dotarła
do mnie ta informacja, to znany cytat z Horacego: non omnis moriar. Nie
wszystek umrę. Bo pamięć o Januszu Kondratowiczu przetrwa w tym, co po
sobie pozostawił, co stworzył, a więc również w Zaopiekuj się mną. Wielka jest siła sztuki.
W dniach 25-26 czerwca 1944 r., w lasach
Puszczy Solskiej na Zamojszczyźnie, miała miejsce największa bitwa partyzancka
II wojny światowej – bitwa pod Osuchami, zwana także bitwą nad Sopotem (prawy
dopływ Tanwi). Polscy partyzanci stoczyli w niej bój z armią niemiecką, która
realizowała akcję przeciwpartyzancką – Sturmwind II. Pomimo bohaterskiej walki,
Polacy odnieśli porażkę z przeważającymi siłami wroga. Spośród tych, którzy
przeżyli, części udało się uciec, część dostała się do niewoli i trafiła do
obozów śmierci. Wielu pojmanych zostało rozstrzelanych przez Niemców na miejscu.
Podobnie okrutny los spotkał mieszkańców wsi Osuchy i innych okolicznych
miejscowości. Do legendy przeszła śmierć porucznika Armii Krajowej, Adama
Haniewicza „Woyny”, który miał w pojedynkę zabić kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu
wrogów, nim sam w końcu zginął obrzucony granatami.
Wydarzenia z czerwca ’44 stały się inspiracją
dla zespołu Rongwrong i tematem przewodnim ich najnowszego albumu - Krwy. Grupa powstała w 1990 r. w Lublinie,
a jej nazwa nawiązuje do tytułu dadaistycznego periodyku francuskiego malarza, Marcela
Duchampa (wydawanego przed II wojną światową w Nowym Jorku). Ich muzyka, to
połączenie elementów ambientu, industrialu i folku. Jak sami o sobie mówią: Więcej
w nas z plastyków niż muzyków. O naszej twórczości myślimy jako o obrazie
pewnych stanów świadomości.
Krwy
składa się z sześciu utworów. Sama nazwa albumu jest nawiązaniem do bagnistego
terenu ukrytego gdzieś w gęstwinie Puszczy Solskiej, na którym Niemcy otoczyli Polaków.
Woda z tego miejsca ma rudawe zabarwienie, stąd przyjęło się wśród miejscowych
mówić, że to krew partyzantów. Krwy
to płyta niepokojąca, mroczna i tajemnicza. Rongwrong połączył na niej
ambientowe brzmienie z dźwiękami lasu, deszczu i przeróżnych głosów i szeptów,
co tworzy jej niesamowity klimat i sprawia, że słuchacz czuje się niemal jak
bezpośredni uczestnik tragicznych wydarzeń z Zamojszczyzny. To uczucie
potęgowane jest poprzez wykorzystanie nagrań wywiadów z byłymi partyzantami. Ich poruszające wyznania tworzą przed nami obraz
ludzi, którzy byli zmuszeni zmierzyć się z niespotykanym okrucieństwem i
niesprawiedliwością. I którzy gotowi byli ponieść najwyższą cenę za obronę
swojej ojczyzny. Dla nich było to coś zupełnie oczywistego. Jak stwierdza jeden
z partyzantów: Cała okolica i wioski były zjednoczone. Mieliśmy tylko jednego
wroga przed sobą. Nikt nikogo się nie obawiał. Nikt nikogo się nie obawiał. Tylko
Niemców.
Krwy
nie jest łatwą płytą i nie każdemu przypadnie do gustu. Ciężka atmosfera albumu
może być dla niektórych męcząca i przeszkadzać w jego odbiorze. Warto jednak
poświęcić swój czas na tę podróż w serce Puszczy Solskiej. Rongwrong tworzy
bowiem poprzez swoją muzykę niezwykle plastyczną wizję tamtych wydarzeń i
pozwala nam doświadczyć przynajmniej namiastki uczuć i emocji ich bohaterów. Poruszając
taką tematykę, zwraca także uwagę na najważniejszą wartość historii. Na pamięć.
Poniżej fragment 20-minutowego utworu Ludzie Lasu z limitowanej wersji
specjalnej:
Oj długo panowie z Pięć Dwa kazali
czekać swoim fanom na nowe wydawnictwo. Dość powiedzieć, że w tym roku minie
już pięć lat od wydania poprzedniej płyty T.R.I.P.
Po drodze ukazał się co prawda bardzo dobry solowy album Hansa (w którego
produkcji współuczestniczył również Deep), można było także podziwiać hansowe
liryki i wokal w wersji rockowej (Luxtorpeda), jednak to na nową odsłonę
kultowego duetu raperów z Poznania czekano najbardziej. I stało się! Pięć Dwa
powrócili z nowym materiałem, który zawitał właśnie na półkach sklepowych pod
tytułem N.E.O.
Przemysław „Hans” Frencel i Paweł „Deep”
Paczkowski już dawno temu wyszli poza sztywne ramy klasycznego hip-hopu. Słychać
to dobitnie w brzmieniu Pięć Dwa, za które odpowiedzialny jest ten drugi. Nie
jest to już tylko prosty hiphopowy bit, ale także zróżnicowana i urozmaicona
muzyka, garściami czerpiąca inspiracje z innych stylów. Każda ich płyta jest
trochę inna, każda jest wynikiem poszukiwań i eksperymentów oraz chęci
stworzenia nowej jakości. Poznaniacy wyróżniają się również w warstwie
tekstowej: inteligentnej, niebanalnej i niezwykle trafnie i wyraziście
opisującej otaczającą nas rzeczywistość. Mocno to kontrastuje z wieloma innymi
polskimi twórcami hiphopowymi, których liryki często są niestety właściwie o
niczym. Jak więc na tle tych dokonań wypada nowe dziecko Pięć Dwa?
Już sam początek albumu wgniata w fotel.
Otwierająca go Elektryczność w ciszy,
namaszczona przez swoich twórców jako najlepszy
numer w historii zespołu, hipnotyzuje od pierwszych dźwięków i jest moim
absolutnym faworytem z N.E.O. W dużej
mierze dzięki wykorzystaniu gitarowych sampli (których jest zresztą sporo na
całej płycie), udało się Deepowi stworzyć niepowtarzalny, zmysłowy klimat tego
utworu. Kapitalny jest jego tekst, w którym Hans i Deep przyrównują świat uczuć do oddziaływania elektromagnetycznego (elektryczność
w ciszy wypełnia powietrze/elektromagnetyczne zmysłowe napięcie/pole siłowe
przyciąga i odpycha/w zależności od wartości ładunku na dzisiaj).
Niezwykle mocny początek, a dalej nie
jest wcale gorzej. Po Elektryczności przychodzi
czas na Odwróconych -opowieść o ludzkiej alienacji w realiach XXI w. (odwróceni plecami do siebie/to
samotność/samotność w sieci). Podobnie smutny wydźwięk ma kolejny utwór - S.O.S. (tak
trudno uratować tych, co kochają bez granic/tak trudno uratować tych, co ufają
naiwnie). Po instrumentalnej Mentalności
0.01 słyszymy W tęczowych barwach - gorzką konstatację na temat ograniczania ludzkiego prawa do swobody myśli i
propagowania jedynego słusznego sposobu patrzenia na świat (niezmącony spokój w propagandowym śnie).
Do podobnych wniosków Pięć Dwa dochodzi w kolejnym utworze, Zdjąć obrożę, w którym słyszymy wezwanie
do walki z takim stanem rzeczy. Kończy go fragment piosenki Tam gdzie lekki wieje wiatr w wykonaniu
Krystyny Prońko i Haliny Frąckowiak. Psalm
52 porusza problem trudności w przebiciu się prawdy (nie chcemy wierzyć w poprawno-polityczne
bóstwa/szukamy światła). Słyszymy w nim także fragment utworu śpiewanego
przez Magdę Umer pt. Psalm
sielankowy/Gdzie ty jesteś, do którego muzykę skomponował Marek Grechuta.
To nie jedyny moment na płycie, w którym spotykamy się z Grechutą. Po Mentalności 0.02 (remix piosenki Antony And The Johnsons - Dust And Water), słyszymy bowiem kawałek o znajomym tytule Świecie nasz, w którym poznański duet wykorzystał część tekstu z utworu
Grechuty (świecie nasz/daj nam płomień,
stal i dźwięk/świecie nasz/daj otworzyć wszystkie ciężkie bramy). Z mocnym
lirykiem mamy do czynienia w Księstwie
Moonako. Tytuł piosenki to gra słowna, zaś jej tekst dotyczy sytuacji we współczesnej Polsce, w której cały czas dobrze
trzyma się (jak to określił kiedyś L.U.C) soviet
mental. Utwór rozpoczyna bardzo jednoznaczna ocena dokonań obrad Okrągłego
Stołu, kłócąca się z ogólnie przyjętą wizją tych wydarzeń (najtęższe głowy zasiadły do rozmowy/z takim
szacunkiem do każdej strony/że nawet stół nie mógł być kwadratowy). Całość
kipi ironią, którą Pięć Dwa operuje w sposób mistrzowski (czasem aż oczy bolą patrzeć jak Z UStawiczną pieczą odejmują sobie Z USt).
Później mamy krótką lekcję historii i fragment nagrania archiwalnego, poświęconego pladze stonki ziemniaczanej w Polsce lat 50. XX w. (trzeba
przyznać, że relacja z walki ludu polskiego z podstępną akcją amerykańskiego
imperializmu trzyma w napięciu). Make-up
to kapitalny rapcorowy kawałek o ogłupiającym świecie mediów. Temat ogłupienia kontynuowany
jest w utworze Ersatz, do którego powstał świetny teledysk:
W końcu przychodzi czas na utwór
tytułowy. N.E.O. to jedyna naprawdę
optymistyczna piosenka na płycie. Występuje w niej gościnnie Bartosz „Chupa”
Zawadzki, wokalista i muzyk znany z udziału w programie The Voice of Poland (i był to świetny wybór!). Co ciekawe, w tekście ponownie
mamy nawiązanie do Marka Grechuty (zapatrzeni
w tańcu, zapatrzeni w siebie). Piękna jest ta pieśń o wariatach, którzy
wierzą w lepszy świat. Album kończy zaś ostatnia odsłona Mentalności.
Niektórzy fani Pięć Dwa żyją w wiecznej
tęsknocie za czasami albumu P-ń VI i
ciężko im przyjąć nową płytę. Inni doszukują się w brzmieniu N.E.O. wpływów Luxtorpedy, co jest absurdalną
tezą, biorąc pod uwagę, że Deep nie ma nic wspólnego z zespołem Litzy. N.E.O. to nie P-ń VI, to nie Luxtorpeda, to nawet nie T.R.I.P. Neo, od greckiego néos,
oznacza coś nowego. I taka właśnie jest ta płyta – nowa, inna. Pełna trafnych
spostrzeżeń na temat naszej współczesności i pięknego brzmienia. Gorzka, bo
taka też jest często rzeczywistość, ale mimo to przemycająca w swoich tekstach
wiarę i siłę. Chwała za to Pięć Dwa, że tworzą swoją muzykę, nie zważając na dominujące trendy. Być może album nie osiągnie sukcesu komercyjnego.
Jednak to nie będzie świadczyć źle o samej płycie, tylko o polskim rynku
muzycznym. Bo płyta jest świetna. I choćbym miał czekać kolejne pięć lat na
następne wydawnictwo Hansa i Deepa, to wiem, że będzie warto.
Na koniec: coś optymistycznego. Bo
przecież megafony nie zakrzyczą walca
czystych serc.
Raz na jakiś czas zdarza się, że
powstaje piosenka wyjątkowa, daleko wykraczająca w swej treści poza to, co
rozumiemy pod pojęciem zwykłego, służącego rozrywce utworu muzycznego. Hymn,
który potrafi zdefiniować całe pokolenie. Pieśń, która ludzkie troski, obawy,
nadzieje wyraża w sposób doskonalszy niż jakikolwiek inny środek wyrazu. Republika
miała to szczęście, że stworzyła kilka takich piosenek. Nic w tym dziwnego,
przecież ich liderem był Grzegorz Ciechowski – mistrz ubierania uczuć w słowa i
muzykę. Najbardziej znaną spośród nich jest oczywiście Biała flaga. Mowa będzie jednak o innej, szczególnie mi bliskiej. O
Mojej krwi.
Moja
krew
ukazała się na singlu wydanym w marcu 1986 r., który zawierał jeszcze utwór Sam na linie. Republika planowała
wówczas dwa kolejne koncepcyjne albumy i muzycy mieli obawy, czy oba utwory zmieszczą się w ramach myśli przewodniej przygotowywanych płyt. Jako że cenili
zarówno Samego na linie, jak i Moją krew (Ciechowski przyznał w jednym
z wywiadów, że ta druga piosenka była mu szczególnie bliska), postanowili wydać
je w formie singla. Niedługo potem nieporozumienia w zespole doprowadziły do
jego rozpadu, co uniemożliwiło nagranie nowego materiału. Reaktywacja Republiki
nastąpiła cztery lata później, przy okazji koncertu gwiazd lat 80. w Opolu. Jego
zwieńczeniem było wspólne wykonanie Mojej
krwi przez wszystkich uczestników festiwalu. Na albumie długogrającym
piosenka pojawiła się dopiero w 1991 r. na płycie 1991 i to w nieco odświeżonej aranżacji. Wersja z singla została
ponownie wydana na kompilacyjnym albumie ’82-’85
z 1993 r., zawierającym nagrania Republiki z tytułowych lat.
Moja
krew
uderza swym nowofalowym chłodem i oszczędnością. Utwór opiera się przede wszystkim
na transowej melodii klawiszy, od czasu do czasu urozmaicanej przez wokalizy,
zaś jego końcówka to psychodeliczna ściana dźwięku, w której na czoło wybija
się gra saksofonu. Na samym końcu słychać jeszcze dźwięki dzwonów i
maszerującego wojska, potęgujące apokaliptyczny klimat piosenki. Ciechowski na
początku śpiewa (a właściwie krzyczy) samotnie, ale szybko dołączają do niego
głosy pozostałych muzyków, które tworzą chór aż do histerycznego zakończenia, w
którym frazy tekstu są już wykrzykiwane bezładnie. Największą siłą utworu są
jednak jego słowa, mocne i sugestywne. Moja
krew to skarga jednostki, której przyszło żyć w odhumanizowanym świecie. Człowieka,
który stara się zapomnieć o swojej smutnej egzystencji uciekając w chwilowe
przyjemności (moja krew/co chyłkiem
płynie w głębi ciała które kryje się/po ciemnych korytarzach w alkoholu w
ustach kobiet krew). Człowieka wyzyskiwanego przez państwo i Kościół (wypijaną przez kapłanów na trybunach na
mównicach na dyskretnych rokowaniach). To jego tragedie składają się na
prasowe doniesienia (to moją krwią
zadrukowane krzyczą co dzień rano stosy gazet nagłówkami barwionymi krwią).
To on jest narzędziem realizacji interesów przez możnych tego świata i to jego
kosztem podchmielone damy delikatnie
przechylają szkło. Tytułowe słowa piosenki jak mantra przewijają się w jej
trakcie, wzmacniając obecny w niej niepokój. Ostatni fragment tekstu (moja krew/i twoja też/moja krew/i wasza też)
brzmi zaś jak ponure memento.
W świecie wyłaniającym się z Mojej krwi jednostka nie ma znaczenia. Ogranicza
ją i wykorzystuje system instytucji, kolonizujący każdą sferę jej egzystencji. Jest
to zapis rzeczywistości, w jakiej żył Ciechowski. Smutny hymn pokolenia,
dorastającego w smutnych czasach. Gorzki, ale hipnotyzujący. Słuchając go nie
można jednak wyzbyć się wrażenia, że jest aktualny również dzisiaj. Bo także
dzisiaj nie brak jest zagrożeń dla wolności. Mojej i twojej też.
P.S.
Z Moją
krwią związana jest jeszcze jedna ciekawa historia. W 1985 r. Republika
wystąpiła w Jarocinie. Punkowa publiczność festiwalu nie była z tego faktu
zadowolona. Uważali Ciechowskiego i jego kolegów za zespół systemowy, gdyż ich
piosenki były puszczane w ogólnopolskich stacjach radiowych (oczywiście te najgrzeczniejsze,
dlatego przeciwnicy Republiki nie znali tak naprawdę ich twórczości). Na
dodatek byli kojarzeni ze znienawidzoną przez punków subkulturą popersów
(uczestnicy dyskotek, charakteryzowali się noszeniem tlenionych grzywek;
podobną miał wówczas Ciechowski). Kiedy wyszli na scenę przywitały ich gwizdy i
deszcz maślanek i pomidorów. Mimo to kontynuowali koncert. Jak sam Ciechowski
stwierdził: Chcieliśmy pokazać, że nie
jesteśmy chłopaczkami, których można przepłoszyć jednym tupnięciem. I odnieśli sukces. Z czasem publika uspokajała się, coraz bardziej oczarowana muzyką. Ostatni
utwór, Moja krew, został wysłuchany w
absolutnej ciszy. Po zakończeniu koncertu wybuchły brawa, śpiewy Sto lat i prośby o bis. Ciechowski
wyszedł do publiczności, ale tylko po to by powiedzieć: Teraz mnie kochacie? Taka publika nie zasługuje na bis.
Wykonanie Mojej krwi z tego pamiętnego koncertu zostało sfilmowane i
wykorzystane w dokumencie Fala,
poświęconemu Jarocinowi ‘85. Oto one:
Tomasz Organek, gitarzysta, wokalista i
autor tekstów, znany jest przede wszystkim jako członek grupy SOFA. Oprócz
działalności w toruńskim zespole, realizuje się także współpracując z innymi
muzykami (m.in. ze Smolikiem). To jednak nie wystarczało temu płodnemu artyście,
dlatego postanowił powołać do życia projekt solowy, w założeniu
charakteryzujący się gitarowym, wyrazistym, surowym brzmieniem. Tak powstał album
Głupi, a jego premiera miała miejsce
12 maja.
Pierwsza piosenka, Nazywam się Organek, to mocne otwarcie płyty. Ze swoimi szybkimi gitarowymi
riffami i szybką perkusją ociera się wręcz o punk, a jej tekst przybliża nam
samego twórcę (nazywam się Organek i mam
w sercu ranę). Dziewczyna śmierć
to z kolei muzyczna opowieść o pewnej femme fatale (ta dziewczyna to śmierć, ta dziewczyna to pistolet/a ona strzela oczami,
a w serce trafiają naboje), zakończona sugestywnym wystrzałem broni.
Progresywna Nie lubię (Mizantropia)
to prawdziwa perełka na płycie. W większości jest to utwór instrumentalny, w
którym prym wiedzie świetna gra klawiszy, budząca natychmiastowe skojarzenie z
The Doors. Jeśli chodzi o krótki tekst, to Organek informuje nas w nim, jakiego
typu osób nie lubi (nie lubię kobiet,
które pachną mydłem/ich trumny są czyste, a ich serca są zimne; nie lubię mężczyzn, którzy pachną mydliną/być
może ich ręce wcześniej pachniały padliną). Młodzież szuka sensacji to energetyczna piosenka o znudzonych
młodych, z chwytliwym refrenem. W zmysłowym Italiano
poznajemy historię miłości pewnej Anieli. Utwór rozwija się powoli, by wybuchnąć
w końcówce ścianą dźwięku. Następnie przychodzi czas na dwie anglojęzyczne
piosenki. W powolnej i leniwej King of
the Parasites słuchamy kolejnej miłosnej historii. Kapitalna Stay to z kolei rzecz o rozstaniu. Po
balladowym wstępie uderza w nas w końcu mocnymi riffami gitar i krzykiem
Organka (I want you to stay!). Po
wciągającej opowieści o pewnej zbrodni z bluesowej O, matko!, przychodzi czas na najbardziej przebojową piosenkę z
płyty, Kate Moss, do której powstał
promujący album teledysk. Potem Autostrada 666 - żartobliwa karykatura rockandrollowych piosenek drogi. Całość wieńczy Głupi ja,
bluesowy utwór o naiwności i miłosnych rozczarowaniach.
Solowy album Organka to kawał świetnej
gitarowej muzyki. Czuć w niej silne inspiracje rockowo-bluesowym brzmieniem
rodem z lat 70. i 80., jednak twórca płyty dodał również coś od siebie, co
powoduje, że nie jest to prosta kalka. W dźwiękach Głupiego dużo jest fajnego brudu, wyrazistych, zapadających w
pamięć riffów i pięknych melodii. Organek bardzo dobrze odnajduje się zarówno w
krótkich, szybkich utworach, jak i w dłuższych, progresywnych piosenkach. Proste
i oszczędne teksty skrojone są na miarę rockandrollowej muzyki i doskonale z
nią współgrają. Cieszy mnie bardzo, że na polskim rynku muzycznym pojawiła się
płyta tak prosta, szczera i bezkompromisowa zarazem. I czekam na więcej.
Alt-J to brytyjski indie rockowy zespół
z Leeds, który zadebiutował w 2012 r. płytą An
Awesome Wave. Album został pozytywnie przyjęty zarówno przez krytyków, jak
i słuchaczy. Wtedy jeszcze jako kwartet muzyków, a obecnie trio (w styczniu
tego roku zespół opuścił gitarzysta Gwil Sainsbury), zaskarbili sobie sympatię
fanów dzięki niebanalnej, urozmaiconej muzyce, w której łączą gitarowe
brzmienie z elektronicznymi dźwiękami, ciekawym tekstom i oryginalnemu wokalowi Joe
Newmana.
Taro
to ostatni z trzynastu utworów wymienionych na okładce An Awesome Wave (w rzeczywistości na samym końcu jest jeszcze jeden
hidden track – Hand-Made). Jest to
jedna z najbardziej zapadających w pamięć piosenek z płyty. Dzieje się tak przede
wszystkim za sprawą pięknej, charakterystycznej melodii przewodniej granej na…no
właśnie, na czym? Brzmi to jak jakieś połączenie mandoliny z sitarem i nadaje
piosence orientalnego charakteru w klimatach Bhangra (nazwa tradycyjnej
pendżabskiej muzyki i tańca, ale również styl muzyczny powstały w Wielkiej
Brytanii w latach 80. ubiegłego wieku, w którym łączy się zachodnią muzykę
rockową z indyjskim brzmieniem). Zagadkę rozwiązuje wersja live (od 1:22):
Rolka taśmy izolacyjnej. Rolka taśmy
izolacyjnej, za pomocą której Gwil Sainsbury tappinguje na gryfie
najzwyklejszej gitary elektrycznej. Kreatywność ludzka nie zna granic.
Tym bardziej żałuję, że Gwil nie jest
już częścią zespołu.
Tekst. Kolejny mocny punkt Taro. Jest to jedyny na płycie liryk Joe
Newmana, dla którego inspiracją były wydarzenia historyczne. Tytuł piosenki to
pseudonim artystyczny Gerty Pohorylle – niemieckiej fotografki wojennej. Tekst
opowiada zaś o ostatnich chwilach życia Roberta Capy – węgierskiego fotoreportera,
kochanka Taro. Jego ukochana zginęła w 1937 r. w takcie pracy na froncie wojny
domowej w Hiszpanii. Capa przeżył ją o niemal 20 lat: umarł na wojnie w
Indochinach w skutek wybuchu miny. Do końca ściskał w rękach swój aparat,
którym zrobił swoje ostatnie zdjęcie:
Taro
to artystyczna wizja miłości Capy i Gerty. Newman w poetycki sposób opisuje ostatnie momenty
życia Węgra i jego śmierć (mine is a
watery pit/painless with immense distance/from medic, from colleague, friend,
enemy, foe/him five yards from his leg/from you, Taro). Nasz
bohater do samego końca myśli o ukochanej, którą utracił w podobnych
okolicznościach, w jakich przyszło mu zginąć. Nieopatrzne wejście na minę ma
ich ponownie połączyć (doors open like
arms my love/painless with a great closeness). Najpiękniejsze, moim zdaniem,
słowa piosenki inspirowane są napisem z opakowań środków dezynfekujących,
nieodłącznego elementu wszelkich współczesnych konfliktów zbrojnych (do not spray into eyes/I have sprayed you
into my eyes). Świetna metafora. Nie będę pisał, jak ją rozumiem. Niech
każdy odnajdzie swoje wytłumaczenie.